Ginące zawody: zecer, metrampaż i introligator...
Któż dzisiaj zdaje sobie sprawę, kim był i za co odpowiedzialny był zecer? Albo metrampaż?
Chyba tylko ci, którzy mieli styczność z drukiem albo pracowali w drukarniach. I to dekady temu, bo dzisiaj zecer, metrampaż czy nawet introligator to zawody, o których można
powiedzieć, że przeminęły wraz z rozwojem technologii.
Zecer zajmował się składem czcionki. Zanim pojawiły się komputery z programami do "łamania" książek czy gazet, wszystko trzeba było przygotować ręcznie. Odpowiedzialnym w drukarni był za to zecer, czyli inaczej składacz. Składał z materiału zecerskiego (czcionki i inne elementy) proste formy drukowe lub przygotowywał elementy tych form
(szpalty, tabele, wzory) do późniejszego wykorzystania przez metrampaża. Mógł w swojej pracy zajmować się obsługą maszyn odlewających czcionki lub pracować na przygotowanych fabrycznie czcionkach.
W przeszłości proces składania i druku przebiegał wśród ciężkich maszyn i niebezpiecznych substancji, na czele z ciekłym ołowiem.
O pracy w drukarni jako zecer, dzisiaj powiedzielibyśmy zecerka, opowiada Barbara Czaczyk, która jako młoda dziewczyna, tuż po maturze, trafiła do pracy do ciechanowskiej drukarni.
- Miałam 19 lat, był koniec lat 70., a ja chciałam bardzo pójść do pracy. Trafiłam na zecernię w drukarni, która wówczas mieściła się przy ulicy Moniuszki w Ciechanowie. Jej dyrektorem był pan Górski. Mówiło się wtedy, że zecernia to serce drukarni. Pracowaliśmy na zmiany. Musiałam szybko wszystkiego się nauczyć. Od zecera wymagało się ręcznego składania całych tekstów. Każdą literkę, którą wyciągałam z tak zwanej kaszty trzeba było nanieść na daną szerokość wiersza. Należało obliczać odstępy między słowami, tak aby zmieścić się w wyznaczonym wierszu. Trzeba było znać nazwy i rozmiary czcionek, niektóre z nich pamiętam do dzisiaj:
nonparel, garmond, petit, cycero, kwadrat. Nieco później awansowałam do pracy na linotypie, który z kolei był już urządzeniem do maszynowego składu tekstów. Miało to swoje wady i zalety, bo z jednej strony człowiek oszczędzał dużo czasu, montaż był znacznie łatwiejszy, ale pracowało się w ogromnym hałasie, a co gorsze w szkodliwych oparach bulgoczącego ołowiu, który znajdował się zaraz obok maszyny.
Ludzie narzekali na problemy skórne i z płucami. Po powrocie z urlopu macierzyńskiego przeszłam już do głównej siedziby drukarni przy ulicy Sienkiewicza. Zaczęłam pracę na tastrach. To były strasznie głośne maszyny drukarskie, służące do dziurkowania taśmy papierowej. Ostatecznie trafiłam na fotoskład. Można powiedzieć, że wtedy miałam pierwszą styczność z komputerami - sprzęt nazywał się SKIT - system kodowania i transmisji - do którego wprowadzałam pierwsze komendy.
W trakcie pracy w drukarni, dyrekcja na czele z dyrektorem Górskim dbała o nasz rozwój zawodowy; umożliwiono mnie, i kilku innym dziewczynom, ukończenie szkoły i zdobycie tytułu technika poligrafii, a także linotypistki.
erm
Komentarze obsługiwane przez CComment