ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Okulista z rakietką. Rozmowa z doktorem Bartoszem Kowalskim

Rozmowa z Bartoszem Kowalskim, lekarzem, okulistą, sportowcem

* Jak doszło do tego, że lekarz z powodzeniem startuje w zawodach rangi mistrzostw Polski amatorów w tenisie stołowym?

- Nie stało się to z dnia na dzień, ani przez przypadek. Najpierw należałoby wrócić do czasów, gdy wraz z kolegami, jeszcze w czasach podstawówki, zaczęliśmy grywać, jak to się wówczas mawiało, w ping-ponga.

* Cofnijmy się zatem w czasie?

- Zanim przenieśliśmy się całą klasą do nowo wybudowanej szkoły podstawowej nr 3, przy szpitalu, chodziliśmy do "Dwójki". Wychowawcą mojej klasy, a zarazem nauczycielem wuefu był pan Dariusz Mosakowski. Myślę, że gdzieś w momencie tej "przeprowadzki" z jednej do szkoły do drugiej, zaczęliśmy z kilkoma kolegami odbijać na przerwach, w trakcie lekcji WF, a najczęściej zostawaliśmy po lekcjach. Pochłonęło nas to bez reszty. Przez kilka lat graliśmy codziennie, nawet po kilka godzin. Z czasem zaczęliśmy jeździć po zawodach, nic poważnego. Jedynie szkolnych, regionalnych, niższej rangi. Kończyło się to czasem zdobyciem jakiegoś medalu, bądź dyplomu. Nikt z nas wtedy nie trenował tenisa stołowego na poważnie, graliśmy sobie na punkty albo jak to się wtedy nazywało "ganianego". Nie mieliśmy trenera, który wytłumaczyłby nam na czym polega prawdziwe granie. Zapał do grania skończył się mniej więcej po trzech latach. Później była szkoła średnia, studia, praca… Tenis na kilka dobrych lat poszedł w odstawkę.

* To znaczy musiał poczekać, zanim go na nowo odkryłeś...

- Po studiach zacząłem pracę w ciechanowskim szpitalu. Okazało się, że wśród załogi jest potencjał piłkarski. Zawiązała się fajna drużyna. A ja oprócz tenisa stołowego, od małego dzieciaka uwielbiałem przed blokiem grać w piłkę. Już ze ekipą szpitalną braliśmy udział w ligach zakładowych, jeździliśmy na różnego rodzaju zawody ogólnopolskie. Trenowaliśmy, albo raczej spotykaliśmy się na Orliku dwa razy w tygodniu. I graliśmy. To trwało dobre 10 lat. Aż nagle nasz zespół zaczął się kurczyć. Ktoś nagle przestał przychodzić, kogoś złapały kontuzje, komuś już się nie chciało. Dla kogoś, kto był w ciągłym ruchu, amatorsko uprawiał sport, było to nie do zniesienia. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Do tenisa ponownie namówił mnie Tomek Filipski, kolega z pracy, anestezjolog, który trenował w ciechanowskim klubie TS. Przekonany o swoich umiejętnościach z lat młodzieńczych myślałem, że co najmniej nie będę odstawał od reszty chłopaków. I tam przyszło pierwsze zderzenie ze ścianą. Różnica poziomów między mną a nimi była przeogromna. Przez blisko rok nie potrafiłem im dorównać, ogrywali mnie do zera, później już nawet nie chcieli ze mną grać. Pamiętam, że strasznie podrażniło to moją ambicję. Postanowiłem sobie, że nie odpuszczę. Zawziąłem się w sobie i powiedziałem sobie, że muszę choćby zbliżyć się do ich poziomu umiejętności. Zacząłem rozglądać się za sprzętem. Kupiłem wreszcie stół i specjalnego robota, z którym zacząłem trenować na poważnie.

* Jak wyglądały twoje treningi z robotem?

- Grałem codziennie przez bite dwie godziny. Trening z robotem nie polega na symulowaniu gry, bardziej na opanowaniu odpowiedniego odbioru piłki oraz nadaniu jej rotacji. Wygląda to mniej więcej tak, że robota uzbrojonego w "działko" ustawiamy po drugiej stronie stołu, a on "wypluwa" w naszą stroną piłeczki - od wolno lecącej, przez bardzo szybkie i trudne w odbiorze. My oczywiście staramy się je odbierać, a przy okazji próbujemy trafiać piłeczką w określoną część stołu. Na koniec piłka powinna trafić do specjalnego koszyka. Taki obieg zamknięty. Ćwiczenie maksymalnie trwa do półtorej minuty, następnie chwila odpoczynku i kolejna porcja piłek wystrzelona przez robota. Trzeba się uwijać, potrafi to być wyczerpujące, ale zarazem budujące kondycję. Moje początki gry z robotem też nie były łatwe. Nie mogłem trafić piłką w stół, co skutkowało tym, że nie trafiała ona z powrotem do koszyka. Dlatego po jednym ćwiczeniu musiałem chodzić po całym pokoju i zbierać piłki z podłogi. Przynajmniej dwa razy w tygodniu starałem się uczestniczyć w treningach z chłopakami. Sporo nauczyłem się podpatrując grę innych. Nie tylko na żywo. Dużo czasu poświęciłem na sprawdzaniu tutoriali i filmików na Youtube. Tłumaczono w nich krok po kroku jak odpowiednio nadać piłce rotacji, zagrać topspinem, albo podciętą. Ciekawa i bardzo pożyteczna lekcja. Gdyby przed laty, w szkole podstawowej ktoś pokazał nam takie metody, to już wtedy gralibyśmy o dwa poziomy wyżej.

*Kiedy pojawiły się plany na pierwsze zawody i rywalizację?

- To wyszło jakoś tak naturalnie. Na treningach i w rywalizacji z kolegami radziłem sobie coraz lepiej. Na udział w zawodach po raz kolejny namówił mnie kolega Tomek Filipski. Pojechaliśmy na pierwsze igrzyska lekarskie do Zakopanego. To dość duże wydarzenie sportowe, w czasie którego rywalizacja toczy się w kilkudziesięciu dyscyplinach. Poziom lekarzy jest naprawdę zróżnicowany, trafiają się perełki, zawodnicy, którzy w przeszłości grali nawet na poziomie drugiej ligi. Tak naprawdę było to takie przetarcie. Możesz być niezły, ale w bezpośrednim starciu z przeciwnikiem dochodzi do tego stres, taktyka, dyspozycja dnia, czy zwyczajnie szczęście. Pojawiły się pierwsze sukcesy: medale, podium, puchary, wyróżnienia. Zacząłem rozglądać się za imprezami, w których mogą startować już nie tylko sami lekarze. To były różnego rodzaju Grand Prix na Mazowszu. Przez chwilę grywałem z zawodnikami z TS Ciechanów w rozgrywkach V ligi.

* Które zawody wspominasz z największym sentymentem?

- Na pewno te pierwsze, mimo że brała w nich udział tylko wąska grupa ludzi, jakimi są lekarze. Jeśli pytasz o najbardziej prestiżowe i wymagające, to na pewno wskażę na mistrzostwa Polski amatorów. W tym roku, zresztą całkiem niedawno, brałem w nich udział już po raz trzeci. Tutaj poziom jest już bardzo wysoki. Dość powiedzieć, że do tegorocznych zawodów w Toruniu zgłosiło się ponad 300 zawodników. Mój największy sukces na mistrzostwach odniosłem w ubiegłym roku, zajmując 9. miejsce w skali kraju. To były wyczerpujące zawody, w ciągu dwóch dni rozegrałem kilkanaście spotkań. Byłem w niezłej formie, wszystko układało się po mojej myśli. W tym roku coś nie do końca wypaliło, mimo że byłem zawodnikiem rozstawionym. W ciągu ostatnich miesięcy miałem trochę problemów z kolanem, wcześniej z łokciem, nie mogłem trenować tyle ile chciałem. Wszystko to jednak cenna lekcja na przyszłość.

* Czy kogoś z grona lekarzy udało ci się namówić do gry w tenisa stołowego?

- To nie jest takie łatwe. Ja jednak miałem jakieś nawyki, które nabyłem będąc w szkole podstawowej. Bardzo trudno nauczyć się gry na odpowiednim poziomie osobie dorosłej, która nie miała styczności z rakietką. Koordynacji, refleksu, sprytu najlepiej uczymy się we wczesnym wieku.

*Czy tenis stołowy i ping-pong to jest to samo?
- Przez lata przyjęło się, że można używać tego zamiennie, ale wbrew pozorom to nie jest to samo. Gra toczy się oczywiście na takich samych stołach, takimi samymi piłeczkami. Zasady, czyli liczenie punktów, serwowanie, jest identyczne. I na tym podobieństwa się kończą. Ping-pong polega na tym, że każdy zawodnik musi grać taką samą rakietką. Są one dość specyficzne, twarde, oklejone są specjalnym materiałem, czymś w rodzaju papieru ściernego. W tej grze nie stosuje się żadnych rotacji, właśnie z racji wspomnianych, unikatowych rakietek. A sama nazwa ping-pong przypomina odgłos uderzanej od tej twardej rakietki piłki. Pingpongiści normalnie rozgrywają swoje turnieje, zawody, odbywają się nawet mistrzostwa Polski.

* Czym zatem wyróżniają się rakietki tenisisty stołowego?

- Nasza rakieta składa się z dwóch elementów: deski i obustronnej gumy. Wybór desek jest niemal nieograniczony, podobnie jak rodzajów gum, którymi okleja się deski. Można tworzyć wiele kombinacji. Zależy jaki styl preferuje dany zawodnik; czy gra ofensywnie, defensywnie, średnio, wolno. Podobnie jest z gumami. Na zawodach bardzo trudno jest spotkać graczy z dwiema takimi samymi paletkami.

* Czy, aby uprawiać tenis stołowy należy posiadać jakieś predyspozycje?

- Trochę już o tym wspominałem wcześniej. Oprócz przygotowania fizycznego, bez którego oczywiście nie może być mowy o szybkim graniu, niezwykle istotna jest koncentracja, ale też przewidywanie ruchów przeciwnika - to jak układa on rakietkę przy swoim ataku, jakim zagraniem ja powinienem na ten atak odpowiedzieć. Na drugim miejscu postawiłbym technikę. Dopiero później znajduje się refleks, szybkość i ogólna kondycja. Przygotowanie motoryczne jest ważne w trakcie zawodów, gdzie jednego dnia przychodzi rozegrać po 5-6 spotkań.

* Skąd wzięło się przeświadczenie, że najlepsi zawodnicy pochodzą z Chin?

- Trzeba pojechać do Chin, żeby to zobaczyć na własne oczy. Ja miałem taką okazję. To, co tam zobaczyłem, przeszło moje wyobrażenie. Tenis stołowy jest tym, czym u nas piłka nożna. U nas dzieci wychodzą na podwórko pokopać piłkę, a u nich pograć w tenisa stołowego. Na każdym kroku: w parkach, skwerach, osiedlach, rozstawione są stoły. Tak samo w pubach. W lokalach, w telewizji non stop leci tenis stołowy. Moim zdaniem jest to dyscyplina, która w telewizorze jest mało atrakcyjna, w ogóle nie oddaje piękna tego sportu. Są takie dyscypliny, które można jedynie uprawiać, żeby poczuć ich wyjątkowość. Tak jest w moim przypadku. W Chinach jest zupełnie inaczej. Azjaci są zafiksowani na jego punkcie.

* Co oprócz zabawy odnajdujesz w tym sporcie?

- Trzeba zacząć od tego, że ja potrzebuję ruchu. I to nie tylko spacerów, czy zwykłego jeżdżenia na rowerze. Rozumiem, że to może być satysfakcjonujące dla kogoś, ale nie do końca dla mnie. Ja odpoczywam, gdy jestem zmęczony fizycznie, gdy po zawodach buzują endorfiny. Nie mam siły ruszyć ciałem, ale moja głowa jest wolna. Całe życie rozpierała mnie energia, która gdzieś musiała znaleźć swoje ujście. Fascynująca jest też ta droga, którą człowiek pokonuje. Przecież, gdy pierwszy raz szedłem na tą halę poodbijać piłeczkę, to nawet w snach nie mogło mi przyjść do głowy, że po kilku latach będę jeździł na mistrzostwa Polski. Nie ukrywam, że jest to też jakaś odskocznia od mojego zawodu, który jest dość obciążający psychikę.

* Czy pasja do sportu przeszła na synów?

- Na tenis stołowy nie do końca. Trochę próbowali ze mną pograć, ale zauważyłem, że nie czerpią z tego przyjemności. Żeby to polubić trzeba jednak rywalizować z rówieśnikami, będącymi na podobnym poziomie. Chłopaki mają swoje zainteresowania. Pasjonują się ASG, airsoft gun, czyli formą gry zespołowej, gdzie strzela się 6-milimetrowymi plastikowymi kulkami. Wykorzystywane są tutaj repliki broni palnej. Muszę przyznać, że i ja coraz bardziej jestem w to wkręcony. Młodszy syn dodatkowo trenuje piłkę nożną. Obaj interesują się, zresztą tak jak ja, motoryzacją. Potrafię wymienić i naprawić podstawowe rzeczy. Całą rodziną jeździmy na zloty, rajdy. Uwielbiam angielskie Morris Mini Coopery. Swojego pierwszego mini z 1984 r. kupiłem jeszcze na studiach. Mam już go ponad 20 lat i wciąż cieszy moje oczy.

* Wróćmy jeszcze na koniec do twojego zawodu. Czym zajmujesz się jako okulista?

- Aktualnie zajmuję się dobieraniem okularów, soczewek kontaktowych i wszystkimi rodzajami chorób oczu. Najczęstsze z nich to zapalenia spojówki, zapalenia rogówki, jeczmien i gradówka, jaskra, zaćma, zwyrodnienia siatkówki itd. Jednym słowem wszystko co nie jest związane z operacjami, bo tym się już nie zajmuję z racji tego, że nie pracuję w szpitalu. Wcześniej, oczywiście operowałem zaćmy, gradówki, powieki, skrzydliki. Było tego trochę.

* Jak prawidłowo dbać o wzrok?
- Przy czytaniu ważne jest prawidłowe oświetlenie, podobnie podczas pracy na komputerze czy oglądania telewizji - najlepsze światło to boczne i naturalne. Istotne jest, aby robić sobie przerwy w pracy wzrokowej, minimum na 5 minut. Wskazane jest patrzenie w dal, najlepiej na zielony kolor. Jeśli już mamy wadę wzroku, należy nosić odpowiednio dobrane okulary albo soczewki.

Rozmawiał RADOSŁAW MARUT

Komentarze obsługiwane przez CComment