Pięć tysięcy kilometrów autostopem
Sentymentalna podróż autostopem
Wojciech Smoluk, ciechanowianin, emeryt, podróżnik. Na początku czerwca wyjechał w samotną podróż autostopem do Bułgarii. Pokonał w sumie ponad 5000 kilometrów.
* Dwa lata temu przepłynąłeś kajakiem całą Wisłę. Przed rokiem przebrnąłeś przez rzekami Polskę od wschodu na zachód. Co wymyśliłeś tym razem?
- Jestem typem człowieka, który nie może siedzieć bezczynnie. Już jakiś czas temu postanowiłem, że w tym roku udam się w sentymentalną podróż do Bułgarii. Tak, jak przed blisko 50 laty, jeszcze jako licealista, wyjechałem pierwszy raz z Ciechanowa autostopem nad Morze Czarne. Później jeszcze kilkakrotnie podążałem tym samym szlakiem. Po prawie pięciu dekadach uznałem, będąc już na emeryturze, że to odpowiedni moment, aby sprawdzić co się tam zmieniło od lat 70 ub. Wieku. Z Ciechanowa do Kiten, kurortu nad Morzem Czarnym, blisko granicy tureckiej, jest 2500 kilometrów. Oczywiście cały dystans, w obie strony, przejechałem autostopem, czyli łącznie wyszło ponad 5 tys. km.
* Jakie masz wspomnienia z tamtych wyjazdów?
- Po raz pierwszy wyjechaliśmy wspólnie z kilkoma kolegami. Zaopatrzeni w książeczki autostopowicza, ruszyliśmy tak naprawdę nie wiedząc dokładnie gdzie. Samochody łapaliśmy osobno, bo tak łatwiej było przekonać kogoś do podwózki. Na miejscu, nocowaliśmy na polu namiotowym, które znajduje się tam zresztą do dzisiaj. Sam kemping niewiele się zmienił przez te wszystkie lata. Budynek i portiernia wyglądały podobnie, być może trochę je odnowiono, część domków dobudowano. Nad samym morzem pobudowano jednak piękne hotele. Teraz już mogłem sobie pozwolić, aby w jednym z nich zatrzymać się na trzy noce.
Z tamtych wyjazdów został mi w pamięci wspaniały smak bułgarskich dań, głównie kebabczy i kjufte, czyli kotlecików z mięsa mielonego z przyprawami serwowanego często z sałatką szopską. W Kiten poznaliśmy wówczas wspaniałych ludzi, zakolegowaliśmy się z ratownikami, którzy pilnowali plaży. Inni zaprosili nas do Sofii, gdzie mieszkaliśmy przez cały tydzień. Później oni odwiedzili nas w Ciechanowie. Wszystko te chwile przypomniałem sobie, stojąc na piaszczystej plaży w Kiten blisko 50 lat później...
* Jak wyglądało planowanie wyjazdu?
- Jak mówiłem wcześniej, ten wyjazd chodził za mną od dawna. Na dobre, zacząłem go planować w ubiegłym roku. Próbowałem namówić kolegów, którzy byli wtedy ze mną, ale żaden z nich nie podjął wyzwania. Zaproponowałem wycieczkę także mojej żonie Lidii, która towarzyszyła mi przed laty w jednej z eskapad, ale stwierdziła, że ten wyjazd muszę odbyć samotnie. Zaczęło się od zebrania aktualnych map: Słowacji, Węgier, Rumunii i Bułgarii. Ponadto bardzo pomocnym urządzeniem, zwłaszcza na Węgrzech, gdzie wiadomo ten język jest dość trudny, okazał tłumacz Vasco translator. Wiedziałem, że przez te 50 lat zmieniły się drogi, jedne zniknęły, inne powstały, przybyło autostrad i dróg ekspresowych, dlatego ze wszystkim musiałem być na bieżąco. Wyznaczyłem sobie trasę, którą powinienem się kierować, najlepiej z pominięciem autostrad, ponieważ tam najtrudniej złapać autostop.
W Polsce postanowiłem trzymać się wschodniej flanki, kierowałem się na Siedlce, Lublin, Rzeszów. Nie spodziewałem się, że już pierwszego dnia udało mi się dotrzeć pod samą granicę ze Słowacją, przenocowałem w Przeworsku.
* Co miałeś ze sobą w trakcie podróży oprócz map i tłumacza?
- Zabrałem oczywiście plecak, który łącznie ważył może z osiem kilogramów. Zmieściłem w nim niewielki, jednoosobowy namiot, a dokładnie rzecz ujmując coś a la pałatkę. Do tego śpiwór i cienki materac. Oczywiście miałem ze sobą telefon, coś na przebranie, pieniądze, prowiant i wodę do picia.
* Czy któregoś z kierowców, z którymi jechałeś zapamiętałeś jakoś szczególnie?
- Oczywiście jedni zapadli mi w pamięci bardziej, inni trochę mniej. Z jednymi jechałem zaledwie przez kilkanaście kilometrów, z innymi aż kilkaset. Wiadomo, że z Polakami szybciej człowiek się dogada, dlatego ta rozmowa była łatwiejsza. Na pewno jechałem z kilkunastoma osobami, zarówno mężczyznami, jak i kobietami. Ciekawy transport przydarzył się już pierwszego dnia. W Wyszkowie wsiadłem do dość eleganckiego, wydawało mi się z początku, samochodu. Stałem pod słońce, nie zwróciłem na początku co to było za auto – jedynie czarne, z lśniącym lakierem, dość długie i z napisem na drzwiach. Z kierowcą zaczęliśmy rozmawiać i w pewnym momencie on pyta mnie, czy wiem co to za samochód, którym jedziemy. Nie byłem pewien co odpowiedzieć, nie odwracałem się za siebie. Wówczas on poinformował mnie, że jedziemy karawanem i, że w sumie jedzie nas… trzech. Rzeczywiście okazało, że z tyłu przewozi trumnę.
Inną ciekawą postacią okazał się dyrektor teatru lalek, z którym przejechałem praktycznie całą Słowację. Okazało się, że jedzie na sztukę teatralną aż do samych Koszyc, czyli miejsca, które znajdowało się na mapie mojej podróży. Z kolei przez długi odcinek Węgier jechałem wspólnie z inżynierami z Białorusi, którzy od kilkunastu lat pracują już w Polsce, w zakładach chemicznych.
* Jak wyglądało przekraczanie granic?
- A to różnie. Granicę polsko-słowacką przekroczyłem pieszo. Oczywiście nikt mnie nie zatrzymywał, ani o nic nie pytał, a to dlatego, że oba kraje należą do Strefy Schengen, gdzie obowiązuje swobodny przepływ ludzi i towarów. Tuż za polską granicą wyjąłem niewielką flagę w polskich barwach i po chwili zatrzymał się pierwszy samochód. To był właśnie ten pan, który był dyrektorem teatru. W samych Koszycach, których przecież nie znałem, musiałem przemieszczać się komunikacją miejską, jeden z poznany na ulicy koszyczan zamówił i opłacił mi nawet taksówkę. Sami Słowacy okazali się bardzo gościnni. U jednej rodziny przenocowałem w ogrodzie, poczęstowali mnie kolacją. Z kolei na granicy węgiersko-rumuńskiej musiałem już się wylegitymować. Na rogatkach rumuńskiej Oradei w końcu zabrałem się z pierwszym napotkanym kierowcą tira. Okazał się nim oczywiście Polak, który zobaczył jak na poboczu macham polską flaga. Z nim przejechałem przez całą Rumunię, ponad 700 kilometrów, bo okazało się, że tak jak ja, jedzie aż do Bułgarii, a dokładnie wiózł pieczarki do Warny. Czwartego dnia wycieczki, czyli w rekordowo szybkim tempie, dotarłem do miejsca docelowego, czyli Kiten, nad Morzem Czarnym.
* A ile planowałeś, że zajmie ci ta podróż?
- Zakładałem, że może mi to zająć nawet miesiąc. Na tyle przygotowałem żonę. Z Ciechanowa wyjechałem dokładnie 1 czerwca, ale nawet przy najlepszym wariancie nie podejrzewałem, że już po czterech dniach będę na miejscu.
* O czym się rozmawia z nieznajomymi w trakcie długiej podróży?
- A to różnie. Wszystko zależy od tego, kto o czym ma ochotę rozmawiać. Wiadomo, trochę schodzi się na politykę, trochę opowiada się o sobie, o rodzinie. Fajnie było, gdy pytałem któregoś z jadących o miejscowych pisarzy i książki, a oni podchwytywali temat. Wtedy czułem się wyśmienicie, bo sam uwielbiam literaturę. Kierowcy dużo wypytywali mnie o moją podróż, czemu jadę sam, ile mam lat, bieżące sprawy. Z Polakami wiadomo, dużo łatwiej było się porozumieć, dlatego ta konwersacja wyglądała inaczej niż na przykład, gdy zabrało mnie małżeństwo rumuńsko-mołdawskie. Ale i tam jakoś sobie poradziliśmy, bo okazało się, że ta pani bardzo dobrze mówi po rosyjsku, a ja całkiem sporo pamiętam jeszcze ze szkoły. Także zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji.
* Z kuchni bułgarskiej wspomniałeś o kebabczach. Czy jest coś jeszcze jest charakterystycznego dla tej części części Europy?
- Oczywiście, małże, które można sobie łowić. Pamiętam jak z kolegami zajadaliśmy się nimi przed laty. Jeden Bułgar wyjaśnił mi, gdzie najlepiej je teraz łowić i okazało się, że było to w tym samym miejscu, tuż za wysokimi skałami, gdzie wtedy. Nie miałem za bardzo jak przyrządzić tych mięczaków, dlatego w sklepie kupiłem sobie konserwy rybne, bo potrzebowałem blaszki, żeby upiec na czymś te złowione małże. Wróciły na moment wspomnienia z lat młodości, porobiłem trochę zdjęć, które wysłałem kolegom, którzy byli tu ze mną przed laty.
* Czy powrót był równie szybki?
- Wracałem pięć dni. Ten Polak, z którym jechałem przez całą Rumunię i część Bułgarii poinstruował mnie, na których parkingach najszybciej znajdę podwózkę. Wytłumaczył też, że wbrew pozorom, kierowcy tirów chętnie zabierają autostopowiczów. I rzeczywiście, na tym postoju poznałem wesołego Turka, który z Kiten podrzucił mnie od razu na Węgry. Po drodze miło nam się rozmawiało, trochę po angielsku, trochę po turecku, oczywiście przy pomocy mojego tłumacza Vasco. Na jednym z postojów mój kompan przyrządził wspaniały posiłek rodem z kuchni tureckiej. Także, jak się okazuje, tirowcy z Turcji mogą okazać się wspaniałymi towarzyszami podróży. Na Węgrzech miałem okazję przejechać się autobusem dalekobieżnym. W dodatku pustym. Stojąc przy drodze zatrzymał się kierowca, który powiedział, że może podwieźć mnie do Debreczyna. Na Słowacji, tym razem już w hotelu, ponownie przenocowałem w Koszycach. Rano, w trakcie śniadania usłyszałem przy jednym ze stolików polski język. Rozmawiały dwie panie, przywitałem się i zapytałem grzecznie, w którym jadą kierunku. Los ponownie się do mnie uśmiechnął, bo okazało się, że zmierzają do Polski i chętnie mnie podwiozą. I tak znalazłem się w Nowym Sączu… Do samego Ciechanowa dotarłem busem z rodziną repatriantów ze Wschodu. Łamaną polszczyzną opowiadali mi, że w Polsce są dopiero od czterech miesięcy, i że zostają już tutaj na stałe.
* Jak wyglądają te przydrożne miejscowości w krajach takich jak Rumunia, Bułgaria, Węgry na tle Polski?
- Mimo, że przecież wszystkie te kraje należą już do Unii Europejskiej, to widać, że w Polska przeszła ten etap rozwoju, chociażby infrastruktury, najlepiej. Jadąc przez te rumuńskie, czy bułgarskie miejscowości często miałem wrażenie, że tam czas się zatrzymał. Będąc nawet w sklepie, gdzieś na uboczu bułgarskiej drogi, widziałem taką niechęć czy wręcz frustrację w niektórych mieszkańcach. Oczywiście, ogromna większość ludzi była miła i chętna pomagać nieznajomemu, który albo pytał o drogę, albo o miejsce, gdzie można się zatrzymać.
Jednak wracając do pytania, wydaje mi się, że Polska, ten czas od momentu przystąpienia do Unii Europejskiej wykorzystała najlepiej spośród tych pozostałych członków.
* Pokonałeś setki kilometrów kajakiem, piechotą dotarłeś do Częstochowy, rowerem zjeździłeś Bieszczady. Skąd bierzesz siłę i motywację do takich wyjazdów?
- Korzystam póki mogę. A tak naprawdę to nie mam pojęcia skąd u mnie taka potrzeba. Chyba tak byłem wychowany, w duchu liberalno-demokratycznym i sportowo-turystycznym. Rodzice nie bali się mnie nigdzie puszczać. Z siostrą i tatą, który działał w TKKF wiecznie gdzieś jeździliśmy, a to obozy, a to spływy kajakiem po Wkrze, Narwi, Krutyni. Tak pokochałem jeziora i Mazury. Później góry. Wreszcie, wspólnie z kolegami wyruszyliśmy autostopem. To było trochę za namową kolegi Artura Anuszewskiego, znanego fotografika pochodzącego z Ciechanowa, bo to od niego usłyszeliśmy, że jeździ po Europie autostopem.
* Wojtku, na pewno masz już w planach kolejne niestandardowe wypady?
- Na przyszły rok wymyśliłem dość poważną, ale niezwykle inspirującą trasę. Otóż, chciałbym przejść jeden ze szlaków świętego Jakuba, zaczynając drogę we Francji, a kończąc w Santiago de Campostela, w Hiszpanii. Sam szlak liczy sobie ponad 800 kilometrów, ale jest dość chętnie odwiedzany przez turystów. Droga biegnie wzdłuż Pierenejów. Jak wiadomo, św. Jakub był jednym z apostołów, ale współcześni pielgrzymi przemierzają go z różnych powodów i bynajmniej nie są to tylko pobudki religijne. Inspiracją do tej podróży była dla mnie książka, którą przeczytałem wiele lat temu – ta książka to „Pielgrzym” Paulo Coelho. Trasa jest już odpowiednio zaplanowana, mam sporą wiedzą o poszczególnych etapach.
* Rozumiem, że tradycyjnie będzie to samotna wyprawa?
- Zdecydowanie.
Radosław Marut
Komentarze obsługiwane przez CComment