ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Wyścig z czasem znad Bałtyku do Tatr. 1000 km na rowerze przez 66 godzin i 14 min

Na zachętę powiew morskiej bryzy, a w nagrodę szczyty Tatr. Rowerowy Maraton Północ-Południe to dla jego uczestników droga przez krew, pot  i łzy. Dosłownie i w przenośni. Trzech śmiałków – Radek i Bartek z Ciechanowa oraz Boguś z Makowa Mazowieckiego w pewną sylwestrową noc postanowili, że spróbują na rowerach przejechać Polskę wzdłuż – z Helu do Zakopanego. Po wszystkim opowiedzieli o walce z własnymi słabościami, czasem, brakiem snu.

Dopiero podczas drogi zdali sobie sprawę, że nic człowieka tak nie umacnia, jak przekraczanie własnych barier. Zgodnie z dewizą „co nas nie zabije, to nas wzmocni” Radosław Łukasiak, Bartosz Zmorzyński i Bogusław Puchalski wyruszyli rowerami w liczącą blisko tysiąc kilometrów trasę, mając na na jej pokonanie tylko 72 godziny. 

Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych ultramaratonów rowerowych w Polsce. Zaczyna się na Helu, a później jadąc na południa Kujawami, Ziemią Łódzką, Jurą Krakowsko-Częstochowską i Małopolską, dociera się wreszcie w Tatry. Dlaczego nasza trójka porwała się od razu na tak morderczy dystans? Radek oraz Bartek znają się od wielu lat, od co najmniej ośmiu jeżdżą na rowerach. Boguś, wysoki, szczupły, po pięćdziesiątce, w przeszłości uprawiał sporty walki. Postanowili sprawdzić swoje możliwości. Klamka zapadła na początku roku, gdy cała trójka opłaciła start w wyścigu, mieli dokładnie dziewięć miesięcy na przygotowania.

- My nigdy wcześniej nie jeździliśmy takich dystansów, nie startowaliśmy w żadnych zawodach mtb, ani wyścigach szosowych. Mieliśmy trochę wyjeżdżeń, głównie rekreacyjnych, dwa lata temu pojechaliśmy z Radkiem rowerami do Giżycka, na Mazury. Coś tam pojeździliśmy, ale nie było to nawet namiastką tego, co miało nas czekać podczas trasy Maratonu Północ-Południe – mówi Bartosz Zmorzyński, 45-latek z Ciechanowa.

Od planu do realizacji

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że będzie ciężko, tylko nie wiedzieli do końca jak bardzo. Najważniejsze były systematyczne, długie treningi, ale jak odpowiednio przygotować się do poruszania w górach, nie mając w pobliżu domu nawet skrawka pagórków, poza skromnym wzniesieniem w Lipie. 

- Postawiliśmy zatem na długie rozjeżdżenie, żeby w znacznym stopniu przygotować organizmy do długiego siedzenia w siodle. Założenie było proste: musimy w ciągu tygodnia przejechać minimum 250-300 km. W ciągu miesiąca, bez względu na pogodę, liczniki powinny wskazywać kolejne 1000 km. Przekładając to na czas wychodzi, lekko licząc, około 40 godzin w siodełku. I tak leciał miesiąc za miesiącem – wylicza Radek Łukasiak. Swój zespół nazwali osobliwie - „Nogi jak tłoki”, wiedzę o MPP czerpali rzecz jasna z internetu, oglądali filmiki na Youtube, podpytywali bardziej doświadczonych kolarzy… 

Wiedza teoretyczna to jedno, przygotowanie kondycyjne drugie, ale liczą się jeszcze właściwe skompletowanie sprzętu, odpowiedni dobór odzieży i, nie ma co ukrywać, na trasie nieodzowny jest łut szczęścia. Moi rozmówcy mówią, że przed startem każdy uczestnik MPP ma swój plan na wyścig, założenia co do niego, rozrysowane mapki, zaplanowane posiłki i postoje – dłuższe i krótsze, nocowanie. Ale w praktyce jest tak wiele zmiennych, że bez improwizacji i wspomnianego farta nic się nie wskóra. Chłopaki podkreślają, że jadą jako zespół, więc wszystkie decyzje podejmowane będą wspólnie.
Najbardziej rygorystycznie do treningów podchodził Bogusław, który z racji wykonywanej pracy, często musiał trenować sam nocami. Jego parametry monitorował trener. 

- Bywało tak, że wsiadałem na rower o północy i kończyłem jazdę o 6 rano, nie patrząc na pogodę i temperaturę. Najdłuższej na raz przejechałem 200 km. Bo ja jak już coś postanowię, to nie ma takiej siły, która mnie od tego odwiedzie - mówi Bogusław Puchalski. 
Cała trójka poświęciła się treningom bez reszty, a mając pracę, rodzinę i obowiązki, nie jest to wcale takie łatwe.

- Chciałem powiedzieć, że mamy naprawdę wyrozumiałe żony, bez wsparcia naszych rodzin pewnie nie udało by się nam tak dobrze przygotować. Gdy one przejęły czynności dnia codziennego, my mogliśmy skupić się na przygotowaniach – podkreśla w imieniu wszystkich Bartek.

Od Bałtyku po Tatry

MPP to jedna wielka niewiadoma, bo chociaż odbywa się na początku września, to nikt nie jest w stanie przewidzieć do końca pogody, dyspozycji w danym dniu, czy rower nie odmówi posłuszeństwa, czy nie zapomnieli zapakować potrzebnych rzeczy: zapasowych dętek, opon, kluczy, ładowarek, leków, maści... Właśnie, ekwipunek... Poza umiejętnym jedzeniem i piciem podczas jazdy, podstawą jest wyposażenie. Tak to wszystko poskładać, żeby niczego nie zabrakło, a jednocześnie jak najmniej dźwigać. 

- To co na początku nie wydaje się ciężkie, po kilkudziesięciu godzinach, wydaje się ważyć tonę. A dodatkowe 4-5 kilogramów na rowerze robi później różnicę – przyznaje Radek Łukasiak. 

- Ostatni tydzień przed startem to już huśtawka nastrojów – zdenerwowanie przed podróżą, mało spania, kalkulacja, rozważania: czy aby na pewno jest mi to potrzebne, a może mogłem zrobić coś lepiej podczas przygotowań, czy coś jeszcze zabrać w drogę. I nieustanne rozgrywanie wyścigu w głowie – wspomina Bartek.

Pogoda lubi zmienną być i rzeczywiście dała się we znaki uczestnikom MPP. O ile pierwszego dnia, od startu na Półwyspie Helskim 147 uczestników (6 kobiet) zmagało się z blisko trzydziestostopniowym upałem, to następnego miotał już nimi porywisty wiatr wiejący prosto w twarz. Perspektywa przejechania 1000 km w limicie czasowym 72 godzin, trasą wyznaczoną przez organizatora, musi pobudzać wyobraźnię.

Motto ciechanowsko-makowskiego zespołu „Nogi jak tłoki” było proste – trzymać się razem założonego planu, pomagać sobie i pod żadnym pozorem nie rozdzielać się. Nasi kolarze swój pierwszy nocleg zaplanowali po 400 km, w Ciechocinku zameldowali się w środku nocy. Pierwszy odcinek pokonali nawet w czasie szybszym niż planowali. Udało im się przespać kilka godzin. Z wyjątkiem Bogusia, którego nieoczekiwanie dopadła gorączka, dreszcze i bóle żołądka. Zaczęła się walka z organizmem. Leki na krótko postawiły go na nogi, rano zdecydował, że spróbuje dalej pedałować. 

Gdy pojawia się zmęczenie

Z Ciechocinka Radkowi, Bartkowi i Bogusiowi do celu brakowało jeszcze blisko 600 km. Podobno najtrudniejsze po tak długotrwałym wysiłku jest wstać i ponownie wsiąść na rower. Zaczynają się bóle mięśni i stawów, otarcia, odparzenia, skurcze, drętwienia, doskwiera ból pleców. 

- Drugi dzień to była droga przez mękę, wiatr był tak silny, że ujechaliśmy 10 kilometrów i musieliśmy na kilkanaście minut się zatrzymywać. Ważne w takich momentach jest, żeby dawać odpowiednie zmiany, tzn. jeden z nas przez jakiś czas jedzie jako pierwszy, a reszta chowa się za nim przed wiatrem, i tak na zmianę – tłumaczy Radek.

Po 580 kilometrach Bogusław Puchalski „przegrał” z przeziębieniem i podwyższoną temperaturą. Uznał, że nie może dalej opóźniać kolegów, przysiadł na przystanku, przeanalizował swoją sytuację i oznajmił kolegom, że dalej muszą jechać sami. 

- W głowie buzują emocje nie do opisania, człowiek zastanawia się co robić, próbować za wszelką cenę jechać dalej, czy odpuścić, nie ryzykować – opowiada Bogusław. Osłabionego z okolic Łodzi zabrała do domu żona z synem, którzy byli przygotowani na każdą ewentualność. Wrócili do domu razem samochodem, ale nie na długo. Zaledwie na kilka godzin snu, bo Boguś gdy tylko odzyskuje siły postanawia, że musi wracać. Nie może przecież zostawić kolegów samych, przynajmniej swoją obecnością jakoś ich będzie mobilizował.
Na placu boju, a raczej na trasie pozostają Bartek i Radek, ich GPS-y pokazują, że do mety pozostaje im wciąż około 400 km. Wraz z nimi na trasie pozostaje grupa jeszcze około stu uczestników, z których każdy przebywa na innym etapie podróży. A wkrótce zacznie się prawdziwa „zabawa”, bo wjadą w góry.

Tymczasem, po 37 godzinach na mecie melduje się pierwszych czterech kolarzy. Powiedzą później, że w ogóle nie spali, a podczas blisko 1000 km jazdy mieli tylko dwie godziny pauzy. Jak to w ogóle jest możliwe...?
Od chwili, gdy Radek i Bartek zostają sami, dostają jakby zastrzyk nowej energii, mówią, że chcieli pomścić Bogusia i to, że musiał wycofać się z dalszej jazdy. Obaj pedałują praktycznie bez odpoczynku przez 12 godzin, w tym całą noc przez Jurę Krakowsko-Częstochowską. W pewnym momencie skończyły się zapasy jedzenia i picia. I tutaj wracamy do tego farta. 

- Pod wieczór, w jakieś kolejnej wsi bez sklepu, w dodatku w niedzielę, zobaczyliśmy, że  kobieta zamyka w domu okna. Nie zastanawialiśmy się długo i jak zbite psy poprosiliśmy o wodę, a dostaliśmy nawet ciepły posiłek. To była wspaniała gościnność – opowiada Bartek. 

Z trzech zostaje jeden

Po całonocnej jeździe, głodni i wypłukani ze wszystkich możliwych minerałów w organizmach, chłopakom udało się znaleźć niewielki hotelik w Olkuszu. Marzyli tylko o tym, żeby coś zjeść i chwilę się przespać. Resztkami sił wciągnęli rowery do środka, podpięli telefony, GPS-y i latarki do ładowania, a sami padli na kanapy przy recepcji. Przespali może niecałe dwie godziny, rano panie z kuchni zrobiły im śniadanie, bo restauracja była jeszcze nieczynna. Poranek przywitał ich deszczem, który miał padać przez kolejne godziny, do mety brakowało im jeszcze 230 kilometrów. Deszcz, wiatr i spadająca temperatura coraz bardziej dawały się we znaki. 

- O ile wiatr i zimno można jakoś pokonać, to z deszczem zacinającym prosto w twarz nie byłem w stanie wygrać. Po kolejnych 100 kilometrach pojawiły się serpentyny, ostre zjazdy, które dodatkowo utrudniały bezpieczną jazdę. Na kolejnym zjeździe byłem już kompletnie przemoczony, było mi strasznie zimno. Nie byłem w stanie jechać dalej w takich warunkach. Odpuściłem wyścig na 870 kilometrze drogi – wzdycha Bartosz Zmorzyński.
Radosław Łukasiak wie, że został sam, ma jeszcze do pokonania 130 km po górach, samemu, ale z zapasem czasowym, niemniej jednak z perspektywą, że czeka go kolejna samotna noc na rowerze. Mniej więcej w tym samym czasie Boguś wraca na trasę, aby wspierać „osieroconego” Radka. Są w kontakcie, co jakiś czas widzą się na trasie, Boguś wspiera go dobrym słowem, bo niczym innym nie może. 

- Przyjazd Bogdana był dla mnie mega budujący. Jego obecność, to, że gdzieś niedaleko jedzie obok samochodem, dodawały mi sił. Człowiek od pewnego momentu jedzie już na takim autopilocie, niewiele pamięta, jak chociażby to, że kilka godzin przed metą rozmawiałem z żoną przez telefon – wspomina Radek.
Ale zanim Radek Łukasiak dociera do mety, czyli do schroniska Głodówka pomiędzy Murzasichle a Bukowiną, musi zmierzyć się z kolejną nocną przeprawą, już z uszkodzonymi hamulcami, ponownie w deszczu i przy 8 stopniach Celcjusza. 

- Jeszcze na Helu niektórzy pytali mnie, po co mi błotniki w rowerze. Okazało się wówczas, że w górach, przy tym zacinającym deszczu, być może mnie uratowały. W dodatku ostatnie etapy takich ultramaratonów są często bardzo niebezpieczne; człowiek może poczuć się zbytnio wyluzowany, traci czujność, trzeba wtedy szczególnie uważać – tłumaczy ciechanowianin.


Radosław Łukasiak dociera do mety o godz. 3:30 w nocy, dokładnie po 66 godzinach i 14 minutach od momentu wyjazdu z Helu. Na mecie z transparentami czekają na niego Bartek i Boguś, kilku organizatorów. Jest wyczerpany, ale padają sobie w ramiona, bo tylko oni wiedzą, ile wysiłku musiało go to kosztować. Wyobrażają sobie, bo wiedzą ile trudu i mordęgi sami włożyli w ten wyścig. 

- Ja traktuję to w ten sposób, że dotarcie Radka do mety oznacza zwycięstwo całej naszej drużyny. Jego ukończenie MPP to trochę tak, jakby każdy z nas po części dojechał – mówi Boguś.
Radkowi po wszystkim towarzyszą tak skrajne emocje, że nie wie do końca, czy się śmiać, czy płakać. 

- W czasie tej walki z samym sobą, człowiek chyba naprawdę poznaje, czym jest to mityczne przejście „na drugą stronę”. Patrzy na siebie, na to co zrobił, i zwyczajnie jest z siebie dumny – mówi Radosław Łukasiak. 
Duma rozpiera również Bartka, mimo że finalnie nie udało mu się dotrzeć do mety. 

- Mam poczucie niedomknięcia pewnych spraw, ale tylko pod kątem sportowym. Pewnie wrócimy na tę trasę w przyszłym roku, żeby sobie coś udowodnić. Co ważne, dla mnie wzięcie udziału w czymś takim pokazuje, że w człowieku drzemią takie pokłady możliwości, z których wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. To naprawdę potrafi wzmocnić charakter, nie tylko ten sportowy, ale również w codziennym życiu. Jesteś gotów przyjmować wyzwania, które z pozoru wydają się nie do osiągnięcia – analizuje Bartosz Zmorzyński. Z kolei Boguś dodaje, że po udziale w takim wydarzeniu, którym żył przez ostatnie 9 miesięcy, a później toczył walkę z samym sobą na trasie, dziwnie i trudno jest wrócić do normalnych, codziennych zajęć.
- Te emocje opadają stopniowo – mówi Bogusław.

Nie róbcie tego w domu...
Czy każdy może przygotować się i wystartować w czymś takim jak rowerowy ultramaraton Północ-Południe? Pewnie nie, ale nasi bohaterowie nawet nie próbują nikogo przekonywać, że to odpowiednia forma rekreacji dla każdego. W pewnym momencie, w jakimś stopniu dochodzi do „katowania” organizmu, ale, ich zdaniem, trzeba wiedzieć po prostu kiedy należy odpuścić.
- Każdy musi znaleźć swoją drogę, formę spędzania wolnego czasu; coś, co daje mu przysłowiowego kopa. To dla jednych może być ultramaraton, a dla innych przebiegnięcie 5 kilometrów czy zwykły spacer z kijkami. Moim zdaniem w życiu ważne jest stawianie sobie celu, a później, krok po kroku, realizowanie go – mówi Bartek.

Boguś, Bartek i Radek przyznają, że wzięcie w MPP jest dla nich przygodą życia. Coś, czego nie da się opisać słowami. Zmieniające się krajobrazy, samowystarczalność i poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało im przynależność do grupy, sprawiają, że na trasę z Helu do Zakopanego chce się wracać.

Komentarze obsługiwane przez CComment