Kostaryka - zielony raj na ziemi
W obecnej sytuacji epidemiologicznej bardzo ciężko dotrzeć do egzotycznych części świata. W dobie pandemii dużo osób decyduje się na wakacje w Meksyku czy na Zanzibarze, gdzie obostrzenia nie są tak restrykcyjne jak np. w krajach Azji Południowo-Wschodniej. Otwarta na turystów jest również mało popularna wśród Polaków Kostaryka. Zachęceni opowiadaniami na temat jej niezwykłej zieleni oraz niezniszczonego ekosystemu, postawiliśmy ją odwiedzić.
Aktualnie Polska nie ma bezpośrednich połączeń ze stolicą Kostaryki - San Jose, dlatego też udaliśmy się tam z przesiadką we Frankfurcie. Po blisko 24-godzinnej podróży powitała nas bardzo deszczowa aura, co nas nie zdziwiło, ponieważ wiedzieliśmy, że w tamtej części trwa akurat pora deszczowa. Jak się później okazało, nie była ona taka deszczowa jak się spodziewaliśmy, a kupione deszczaki przydały się tylko jednego dnia. Wyjazd zorganizowaliśmy w całości sami. Z racji, że byliśmy z małym dzieckiem, a także z tego, że planowaliśmy zwiedzić cały kraj - postanowiliśmy od razu wynająć samochód. Patrząc na stan dróg oraz zapowiadane ulewy, które je zalewają, niezbędny był samochód z napędem na cztery koła o nic nie mówiącej nam nazwie Daihatsu Bego. Jako że Kostaryka jest niezwykle zróżnicowana i każdy region ma coś innego do zaoferowania, nasz wyjazd podzieliliśmy na kilka części tj.: aklimatyzacja w okolicach stolicy, odpoczynek nad Pacyfikiem, bardzo aktywne dni w okolicach wulkanu Arenal i lesie mglistym Monteverde, a także relaks nad Morzem Karaibskim.
Krokodyle i puste plaże Pacyfiku
Przez pierwsze dni strasznie dokuczał nam jetlag. Żyliśmy polskim czasem i wstawaliśmy około 3 w nocy czasu lokalnego. W związku z tym, jak tylko wschodziło słońce, byliśmy gotowi do zwiedzania. Z Alajueli, która klimatem przypomina wiele miast Ameryki, ruszyliśmy na wschód, w stronę Pacyfiku. Po drodze trafiliśmy na most na rzece Tarcoles, która jest głównym siedliskiem krokodyli w Kostaryce. Zaparkowaliśmy więc w pobliżu i ruszyliśmy w poszukiwaniu tych niezwykłych gadów. Nie trzeba było ich długo szukać - krokodyle wygrzewały się tuż obok mostu. Niektóre też pływały, poszukując pożywienia. Jadać i podziwiając niezwykłą kostarykańską zieleń trafiliśmy do miasta Jaco. W klimatycznym miasteczku nad oceanem podziwialiśmy wyczyny surferów, którzy walczyli z dużymi falami, delektowaliśmy się lokalną kuchnią, a także jeździliśmy przed siebie, bez planu. Samochód z napędem na cztery koła pozwolił nam wjeżdżać w miejsca, których nie było na mapie. Tak wielokrotnie trafiliśmy na całkowicie puste plaże, czy do małych osad i knajpek znajdujących się na szczytach zielonych gór. Szczególnie jedna z nich zapadła nam mocno w pamięci. Nie wiemy jak się nazywała, bo mapa w telefonie jej nie znajdowała, ale miała piękny widok na dżunglę i ocean, a także sielską atmosferę. Do tego stopnia, że kogut, kury oraz kaczki dosłownie biegały nam pod stołem. Dodatkowy klimat dodawał fakt, że wszystkie dania przygotowywane były tam na ognisku, bowiem nie docierały tam linie energetyczne.
Więcej w aktualnym i najbliższym wydaniu "Tygodnika"
Komentarze obsługiwane przez CComment