Firma z marzeń i pasji ulepiona. ZPH "Feliks" z Pułtuska
Nie chcieli pracować na etatach, tylko prowadzić własną działalność. Ona wniosła kreatywność, on z wykształcenia ekonomista – wiedzę i umiejętności w tym zakresie. Tworzenie i realizacja pomysłów łączyły się z ciężką pracą. Dorota i Bogusław Polewaczykowie ze swoich marzeń i pasji, z którą podchodzili do kolejnych zadań, zbudowali w Pułtusku Zakład Produkcyjno-Handlowy „Feliks”.
Można rzec: ulepili, bo ich głównym produktem są pierogi, znane, jak i inne wyroby kulinarne mrożone „Feliksa”, nie tylko przez Mazowszan. „Smacznie i zdrowo” to hasło przyświeca rodzinnej firmie już ponad 30 lat.
Zaczynali od kiosku w pobliżu Ruszkowskiego, technikum, które ukończył Bogusław Polewaczyk, zwany przez znajomych i przyjaciół Bogdanem, a czasem Feliksem. W Pułtusku, skąd pochodzi Dorota Polewaczyk, absolwentka Skargi, a nie w Łomży, mieście pochodzenia jej męża. Obecnie ich firma ma siedzibę z biurem i halą produkcyjną w pułtuskich Popławach. Najpierw odbiorcami produktów „Feliksa” byli pułtuszczanie, teraz są nimi mieszkańcy Mazowsza, Warmii i Mazur oraz Podlasia. Ale niewiele osób zna historię firmy.
Mini Hortex w Pułtusku
– Oboje nie chcieliśmy iść śladami rodziców i pracować na etatach, tylko zamierzaliśmy stworzyć coś własnego – przyznają Dorota i Bogusław Polewaczykowie (o firmie opowiadają również w naszym FILMIE - Firma z marzeń i pasji ulepiona. ZPH "Feliks" z Pułtuska ) – Pomyśleliśmy, że nasze dzieci będą miały inny start niż my i w ogóle chcieliśmy nasze życie inaczej poprowadzić niż pokolenie przed nami – twierdzą. – Mieliśmy marzenia i pasję, za to nie mieliśmy pojęcia o trudnościach – dodaje z uśmiechem pani Dorota, wspominając rok 1989.
Młodzi małżonkowie i rodzice małej Igi, a rok później i Julity, wynajęli kiosk przy al. Tysiąclecia. Zamienili go na małą cukierenkę oraz wytwórnię rzemieślniczych lodów, bitej śmietany do gofrów i deserów. By kupić automat do lodów, wzięli pierwszy w życiu kredyt.
– Zrobiliśmy mini Hortex w Pułtusku, czegoś takiego nie było – śmieje się pani Dorota. Opowiada: – Boguś był człowiekiem od maszyn, a ja byłam człowiekiem od receptur. Lody robiliśmy z mleka, ze śmietany, a nie gotowych proszków. Załatwić dobre mleko i śmietanę, nie kupić, tylko załatwić, graniczyło z cudem, tak samo jak załatwić wafelki do lodów. Szukaliśmy dojść do małych mleczarni, gdzie będziemy mogli dostać mleko nieodtłuszczone i prawdziwą śmietanę. Po perturbacjach udało się nawiązać współpracę z Łubienicą, potem z Ciechanowem. Jak nauczyliśmy się trochę w biznesie funkcjonować, braliśmy mleko od gospodarzy i wlewaliśmy je do pasteryzatora. Wszystko zgodnie z normami.
Założyciele byli pierwszymi i przez jakiś czas jedynymi pracownikami firmy: organizowali proces produkcyjny, robili zakupy, sprzątali, sprzedawali, podejmując decyzje wspólnie. Dotknięci kryzysem ekonomicznym wczesnych lat 90. próbowali utrzymać firmę i rodzinę, co im się udało. Bogusław Polewaczyk skonstruował maszynę do ubijania śmietany (składała się m.in. z silnika od pralki marki Frania i dużego opakowania po kremie z NRD). Przy pierwszej próbie, ustawiona na zbyt szybkie obroty maszyna ubiła śmietanę na masło. Wyszło ileś kilogramów słodkiego masła, z którym nie wiadomo było, co zrobić. Kolejnym pomysłem pana Bogdana była sprzedaż lodów w kubeczkach, w które zaopatrywali się m.in. właściciele małych sklepików, co zwiększyło zakres produkcji i rynek odbiorców.
– Byliśmy pionierami na rynku lokalnym – zauważa pan Bogusław.
– Lody, które produkowaliśmy, były prawdziwymi lodami – mówi jego żona.
Ponieważ ciężko było przetrwać w sezonie jesienno-zimowym, małżonkowie zaczęli szukać innych rozwiązań. Tym razem na pomysł wpadła pani Dorota, mąż go zaakceptował i firma zajęła się garmażerką.
Pierogi, nowa siedziba i punkty zwrotne
Pierwsze pierogi małżonkowie robili sami. Wówczas pan Bogdan wymyślił kolejny wynalazek: maszynę do zagniatania ciasta, potem zaczął wymyślać, jak nadziewać pierogi.
– Zaczynaliśmy od pierogów klejonych ręcznie, poprzez zaciskane, aż do pełnej automatyzacji z komorami chłodniczymi, tunelami zamrażalniczymi, maszynami. Wszystko jest pomysłu mojego męża, nawet maszyna, na której robimy pierogi – opowiada pani Dorota.
Punktem zwrotnym czy kamieniem milowym dla „Feliksa” była sytuacja, gdy małżonkom przestało się opłacać wynajmowanie małej przestrzeni. Postanowili zaryzykować: zarobione pieniądze i kredyt przeznaczyli na kupno niedokończonej hali (typu „obraz nędzy i rozpaczy”) w pułtuskich Popławach. Zanim ruszyli z produkcją, trzeba było ją wyremontować.
– Wszystko postawiliśmy na jedną kartę – podkreśla Dorota Polewaczyk. – Obecnie mogę powiedzieć, że nam się udało. Ale praca była bardzo trudna, wyczerpująca i tak naprawdę dała nam satysfakcję ekonomiczną dopiero po wielu latach. Prowadzenie własnego biznesu jest ryzykowne, ale też wymagające cierpliwości i pokory. Przez pierwszych 10 lat każde pieniądze oddawaliśmy firmie. Wszyscy nasi pracownicy, bo zaczęliśmy zatrudniać ludzi, mieli domy, a my mieszkaliśmy w bloku. Stwierdziliśmy, że dom pobudujemy dopiero wtedy, kiedy uzyskamy stabilizację finansową, a dopóki jej nie było, inwestowaliśmy w firmę.
Od 1994 r. ZPH „Feliks” zaczął swój wzrost. Firma stopniowo rozszerzała asortyment, budowała rynek odbiorców, zawierała kontakty handlowe, wyjeżdżała na targi, z których przywoziła pomysły. Okazało się, że „Feliks”, którego nazwa, imię męskie pochodzenia łacińskiego oznacza „szczęśliwy”, miał szczęście. Pierwszy duży kontrakt zawarł z nieistniejącą już dziś firmą z Poznania i został jej głównym dostawcą.
– Spróbowali naszych wyrobów i stwierdzili, że jesteśmy bezkonkurencyjni. Dzięki temu mieliśmy zupełnie inny rynek zbytu i mocniej ruszyliśmy do przodu – wspomina założycielka firmy. – Takich kamieni milowych było kilka. Mieliśmy też kryzysy i załamania zależnie od sytuacji gospodarki, bo to są naczynia połączone ekonomicznie.
Większość pracowników to kobiety. Jak uważa Bogdan Polewaczyk, praca z nimi ma wiele zalet, bo są punktualne, odpowiedzialne, solidne. Muszą umieć obsłużyć maszyny i wykonać czynności w określonym rytmie, co nie jest proste, podkreśla założyciel. Na początku, jak pamiętają niektóre pracownice, w tym pani Renata (do dziś w firmie), panie lepiły pierogi ręcznie. Rzadko to teraz czynią w domach, korzystając z produktów „Feliksa”, które są „tak robione, by mogły je jeść i dzieci” (rozmowa z paniami z okazji Dnia Kobiet zaowocowała reportażem „Kobiety, pierogi i maszyny”).
Rodzinny „Feliks” dzisiaj
Obecnie pułtuska firma produkuje, oprócz siedmiu odmian mrożonych pierogów, knedle, pyzy, uszka, kopytka, kartacze, kluski śląskie, a część z nich jest odpowiednia dla wegetarian i wegan. Wyroby są oparte na tradycyjnych recepturach i wytwarzane, jak na początku, z najwyższej jakości naturalnych składników, ale produkcja odbywa się z zastosowaniem nowoczesnych technologii. W „Feliksie” nie używa się sztucznych wzmacniaczy smaku i zapachu opartych na glutaminianie sodu, gotowych mieszanek przypraw, sosów, barwników, zagęszczaczy, co doceniają konsumenci. Firma ma wdrożony system kontroli jakości HACCP, posiada specjalistyczny transport. Mieszkańcy Mazowsza, Podlasia oraz Warmii i Mazur wiedzą, że dzięki „Feliksowi” zaoszczędzą czas i urozmaicą domowe posiłki.
– Teraz prowadzimy biznes spokojnie, mamy dystans do trudności – twierdzi pani Dorota. – Jak to w życiu, zdarzają nam się pomyłki czy coś nam nie wyjdzie, ale staramy się błędy naprawiać. Mimo że próbowano na nas wymusić spadek ceny kosztem jakości, nigdy na to nie przystaliśmy, szanując klienta i mając godność producencką.
Firma cały czas się rozwija. Bogusław Polewaczyk zajmuje się parkiem maszynowym, wymyśla nowe maszyny lub przeprogramowuje i dostosowuje do potrzeb zakładu maszyny zakupione, współpracując z firmą chłodniczą „Igloszron” Mirosława i Adama Ciskowskich z Pułtuska. Dorota Polewaczyk wymyśla receptury lub udoskonala już istniejące. W prowadzeniu „Feliksa”, ku ich zadowoleniu, wspierają ich, córka Julita i zięć Mateusz Polak, którzy zrezygnowali z pracy w korporacjach. Od kiedy firma produkuje pierogi, związany jest z nią cioteczny brat pani Doroty, Michał Antonowicz, który w „Feliksie” poznał żonę Monikę, tu również zapoznali się Marta i Michał Modzelewscy. Obaj panowie nadal pracują w zakładzie, pojawiają się i nowi pracownicy w tym na produkcji, lecz kobiety przeważają.
– Kobiety od zarania dziejów przerabiają to, co przynoszą im mężczyźni. Dbają o dobre samopoczucie rodziny na różnych poziomach, w tym o dobre i zdrowe odżywianie. A my pracujemy, by żywić innych – zaznacza pani Dorota. O firmie może opowiadać długo i barwnie, tak jak jej mąż Bogdan. Długo i ciekawie może opowiadać również o prowadzonej przez nią z potrzeby serca, powstałej w 2020 r. Fundacji Promocji Kultury i Edukacji „Art-Heart”, prowadzącej m.in. warsztaty dla dzieci i seniorów, w której działalność są zaangażowane obie córki: starsza Iga i młodsza Julita oraz mama Regina (rodzice Doroty Polewaczyk: Regina i Leon Wiśniewscy są fundatorami), a także o byciu rodziną zastępczą dla dwóch chłopców i działalności społecznej, które poprzedziły założenie Fundacji.
Czy założyciele „Feliksa” lubią swoje wyroby? Oczywiście. Wiedzą, że każdy ich wyrób ma zwolenników, co ich cieszy, ale też są otwarci na uwagi. Obecnie pracują nad kołdunami.
– Naprawdę robimy dobry towar – mówią. O początkach ulepionej z marzeń i pasji firmy przypomina logo: „Feliks” złożone z liter w stylu retro (pierwsze wykonała ręcznie pani Dorota, a panu Bogdanowi się spodobały). Pozostało niezmienne, jak i hasło: „smacznie i zdrowo”.
IK
Fot. Archiwum Doroty i Bogusława Polewaczyków
Firma z marzeń i pasji ulepiona. ZPH "Feliks" z Pułtuska
Artykuł ukazał się z cyklu "Firma z sąsiedztwa" w TC nr 49 z 28.11.2023
Komentarze obsługiwane przez CComment