Zmarł najstarszy mieszkaniec powiatu makowskiego. Miał 103 lata
We wtorek, 29 października zmarł Celestyn Chodup - najstarszy mieszkaniec powiatu makowskiego. Miał 103 lata. Ostatnie pożegnanie pana Celestyna odbędzie się 4 listopada o godz. 11.00 w kościele pw. św. brata Alberta w Makowie Mazowieckim.
Poniżej przypominamy tekst o życiu Celestyna Chodupa "Cały wiek ma już za sobą", który ukazał się w 2021 r. na łamach Tygodnika Ciechanowskiego.
- Urodziłem się w środę – tak rozpoczyna opowieść o swoim życiu Celestyn Chodup, który nie tak dawno świętował jubileusz 100 urodzin.
- Ojciec miał dużą gospodarkę i akurat tego dnia pojechał ze zbożem na jarmark. Mama poczuła, że coś się zaczyna dziać i powiedziała do mojego, wówczas już 18-letniego brata, żeby zaprzęgał konia i jechał do Makowa po akuszerkę. I brat tak zrobił, wrócił, a ja przybyłem na świat. Kiedy przyjechał tata, brat krzyknął do niego: mamy handlarza, właśnie dlatego, że to był dzień jarmarku. Ale ja nigdy handlarzem nie byłem – śmieje się pan Celestyn.
Celestyn Chodup, urodził się 6 kwietnia 1921 roku w Słoniawach, w gminie Karniewo. W tej miejscowości spędził całe swoje życie, prowadząc gospodarstwo rolne. W 1959 roku ożenił się z Teresą Sadowską. Doczekał się trójki dzieci, siedmiorga wnucząt i ośmiorga prawnucząt. Z okazji urodzin w jego rodzinnym domu odwiedzili go samorządowcy. Był wśród nich wójt Michał Jasiński, kierownik Delegatury Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego w Ostrołęce, Marcin Grabowski i starosta Zbigniew Deptuła. - Szykowałem się, żeby świętować 100-lecie z całą moją rodziną, ale nie wolno, bo pandemia – mówi nam pan Celestyn.
Jak przyznaje długowieczność odziedziczył w genach. – Mój pradziadek żył 112 lat. Brał udział w powstaniu, należał do tajnej organizacji i wówczas przybrał pseudonim Chodup i potem już przy tym został, choć nasze prawdziwe nazwisko powinno brzmieć Ligowski. Ożenił się w Janopolu. Ale nie wiem skąd się tu wziął, nie wiedział też tego mój tata – stwierdza.
Trzeba było szybko dorosnąć
Dzieciństwo i młodość pana Celestyna przypadły na ciężkie czasy. Kiedy wchodził w dorosłość wybuchła II wojna światowa. Wspomnienia tamtych dni, do dziś wywołują na twarzy słoniawskiego stulatka łzy.
- Miałem 18 lat. Pamiętam jak ogłosili wojnę. Z Szelkowa przyjechał goniec, który przywiózł karty do wojska dla chłopaków i sołtys kazał mi ich odwieźć. Było ich siedmiu. Wszyscy się zeszli z rodzinami, jak zaczęli się żegnać, to lament i krzyk jaki temu towarzyszył, był nie do wyobrażenia – wspomina. – Potem w drodze do Pułtuska, było już lepiej, chłopaki na wozie siedzieli i śpiewali piosenki, niektóre pamiętam do dziś – dodaje.
Kiedy wrócił do Słoniaw, otrzymał kolejne zadanie, tym razem pilnowanie bydła, a zaraz potem wywiezienie zboża. – Dla wojska zapasy trzeba było szykować. Było nas trzech. Ustawili nas na rynku w Makowie, przyszła komisja, która „otaksowała” cały inwentarz, dostaliśmy pokwitowanie, pojechaliśmy do Różana. Zeszło nam się całą noc. Kiedy dojeżdżaliśmy to już świtało. Potem do Długosiodła, gdzie trzeba było zostawić zboże w miejscowej szkole. Kiedy wracaliśmy to zasnąłem na wozie. To była bowiem już trzecia noc, kiedy nawet oka nie zmrużyłem. Wszyscy pojechali w swoją stronę, więc kiedy się obudziłem nikogo oprócz mnie już nie było. Konie jechały powoli, a ja nie wiedziałem gdzie jestem – opowiada.
Kiedy wreszcie udało mu się odnaleźć drogę powrotną i powrócił do domu, okazało się, że ludzie pakują swój dobytek na wozy i zamierzają uciekać. – Ale potem uznali, że nie ma sensu z tym wszystkim jechać i wrócili. My usłyszeliśmy, że młodych na roboty biorą, więc pożegnaliśmy się z rodzinami, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy w stronę Narwi, przez którą się przeprawiliśmy na drugą stronę. Potem nocowaliśmy w różnych miejscowościach.
Po wojnie zaczęło się życie pod okupacją niemiecką. – Wtedy już wojsko było na stałe. Niemcy brali nas do pomagania. Siedzieliśmy we wsi dokąd mogliśmy. Nadchodzący koniec wojny czuć było w powietrzu. – Któregoś dnia przyjechało wojsko, by wypędzić całą wieś. Zabrali nas na drogę i poprowadzili do Bogatego, do kościoła. Tam ludzie zostawali, a ich wozy były zabierane. Stamtąd ludzi wieźli do Działdowa i potem dalej. Nam, czyli mnie, mojej siostrze i rodzicom, udało się - dzięki dwóm puszkom z mięsem zalanym tłuszczem – skręcić z trasy i udać się do siostry, która mieszkała nieopodal – opowiada nasz rozmówca.
Po wojnie ciężko było wszystkim. Kraj był w ruinie. Dla pana Celestyna nadarzyła się okazja, by wyjechać do Ameryki. Jednak z propozycji ostatecznie nie skorzystał. – Kiedyś do wojska Ruscy brali na 24 lata, więc kto mógł to uciekał. Tak zrobili bracia mojego dziadka. Moja ciotka zaproponowała, że weźmie mnie i moją siostrę do nich do Ameryki. Tu z Polski nie można było co prawda jechać, trzeba było najpierw do Włoch, a potem dopiero stamtąd. Mieliśmy się zastanowić, bo to też wiązało się ze sporym kosztem dla rodziny. Tata nie za bardzo był zadowolony. Nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić. I akurat przyjechał do nas szwagier z Jaciążka, który w Ameryce był. Wypytaliśmy go o to, jak tam jest. I on mówi, że tak dobrze jak w Ameryce to mu tu nigdy nie będzie. Miał tam wszystko, chodził do pracy, po pracy przebierał się w czyste ubrania, chodził na dancingi, pieniądze miał w kieszeni. Czego chcieć więcej. Ale jak przypomniał mu się odpust w Płoniawach, to gotowy był zostawić te wszystkie dobroci, żeby tylko być znów u siebie. I kiedy ja tego posłuchałem, to wiedziałem już, że zostanę tu – mówi.
Sołtysem byłem… przez chwilę
Pracował na gospodarstwie i starał się żyć tak, żeby zbytnio nie wychylać się. Do momentu, aż wbrew swojej woli, został sołtysem.
- Naszego sołtysa zwolnili, wygnali ze stanowiska, bo pomagał rolnikom. Trzeba było wybrać nowego, ale chętnych nie było. Tak została wieś bez sołtysa. Zrobili zebranie, przyjechali przewodniczący i inni notable, a tu kandydata nie ma. Zagrozili nam, że jeśli nie wybierzemy swojego, dadzą nam sołtysa z innej wioski. Więc ja zgłosiłem takiego Kazimierza, bo on był dobrym człowiekiem i się nadawał, ludzie by go poparli. Tyle, że wcześniej siedział już w niewoli i bał się kłopotów. I ten Kazimierz wstał i zgłosił mnie. Ja byłem przekonany, że ludzie za Kazimierzem pójdą, a zagłosowali na mnie. Chciałem od razu zrzec się funkcji, bo ja zwyczajnie nie miałem na to czasu, ale mi zagrozili, że wrogiem klasowym zostanę. Więc wróciłem do domu, powiedziałem mamie, na co ta stwierdziła tylko: czy tobie już się w głowie pomieszało? – śmieje się pan Chodup i dodaje, że sołtysem był byle jakim.
- Te moje sołtysowanie trwało 9 miesięcy. Kiedyś pojechałem w niedzielę do kościoła, a przed kinem w Makowie zgromadzenie chłopów. Pytam się co się dzieje, a oni mówią: odprawa sołtysów z całego powiatu. Poszedłem do kościoła, bo pomyślałem, że nic mi nie zrobią, jak nie przyjdę. Ale im dalej szedłem, tym zacząłem się zastanawiać, że może warto iść i posłuchać. Wróciłem, większość już była w środku, wolne miejsca były tylko z przodu. Za stołem przewodniczący prowadził sprawozdanie. Nagle mówią, że poproszą do wypowiedzi najlepszego sołtysa z całego powiatu, ale dodają, że najlepszego od końca- sołtysa ze Słoniaw. Wszedłem na trybunę i mówię, że nie wiedziałem o tym spotkaniu i nie jestem przygotowany, a wieś niemała, to na pamięć nie powiem, jak to wszystko wygląda u nas – opowiada nasz rozmówca dodając, że był przekonany, że po tym wystąpieniu dadzą mu spokój.
- Ale oni mówią wtedy: to powiedzcie o sobie. Zamarłem. Podatku nie zapłaciłem, zboża nie odstawiłem, żywca nie odstawiłem, deklarację na odbudowę Warszawy co prawda złożyłem, ale też nie opłaciłem i nie wiem, co tu powiedzieć. I pytają mnie o to wszystko, ja wszystko odpowiadam że nic, sołtysi się śmieją po cichu. I wtedy odezwali się zza stołu, że takiego sołtysa być nie może. Ujęli to w słowa, że parszywa owca w stadzie być nie może, bo zarazi całe stado i kazali mi usiąść. Potem wzięli jeszcze 16 sołtysów, cieszyłem się więc, że nie jestem sam chociaż. Jak przyszedłem z Makowa to już wieś cała wiedziała co się stało. Dostałem termin obowiązkowych dostaw i zeszli się ludzie ze wsi całej żeby pomóc zmłócić zboże. Bałem się, że mnie wsadzą za to wszystko. W końcu przyjechał człowiek z Warszawy i tak zwolnili mnie z bycia sołtysem i moja przygoda zakończyła się - mówi i płynnie przechodzi do historii, kiedy to został działaczem Solidarności. – Lubiłem słuchać Radia Wolnej Europy. Po prostu w nocy nastawiałem radio i słuchałem, choć może to za dużo powiedziane. To wszystko bowiem brzęczało i trzeszczało, ale czasem można było posklejać sobie te wiadomości w jakąś całość i dowiedzieć się, co się naprawdę dzieje w świecie. I kiedyś tak słuchałem o 11.00 w nocy w sobotę tego radia, a wyjątkowo wtedy czysty był ten odbiór. I słyszę, że w Ciechanowie w niedzielę będzie o 9.00 godzinie msza święta Rolników Indywidualnych Solidarność. Myślę sobie: to w Ameryce wiedzą, a my nic nie wiemy? Rano wstałem poszedłem do sąsiada, który też się trochę tym interesował i mówię mu, że trzeba jechać. On się pyta, skąd ja o tym wiem, a ja do niego, że z Waszyngtonu – a że żartować lubiłem to myślał, że znów się śmieję, a to przecież prawda była. I pojechaliśmy w pięciu. Po mszy było spotkanie, na którym był Gabriel Janowski i jedna pani profesor z SGGW. Potem pojechaliśmy do nich, puściliśmy kartę do zapisów, rozesłaliśmy statut i tak powstała na terenie gminy Solidarność – komentuje.
Takich historii jak ta, pan Celestyn do opowiadania ma wiele, bo i wiele przeżył. Są wśród nich te tragiczne, z czasów wojennych i takie z nutą humoru z czasów komunistycznych, choć i wówczas do śmiechu często panu Celestynowi nie było. A opowiadać jak sam przyznaje lubi i mógłby to robić godzinami. W czasie pandemii, kiedy kontakty z innymi zostały ograniczone, siada przy swoim biurku i spisuje dawne dzieje i przygody, które go spotkały. Kto wie, być może o wielu z nich uda nam się jeszcze kiedyś posłuchać.
Renata Jasińska
Komentarze obsługiwane przez CComment