ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Ciekawe życie Ludwika Jurkiewicza

Artysta przeżywa wszystko inaczej

Rozmowa z Władysławem Ludwikiem Jurkiewiczem - obywatelem świata: podróżnikiem, rysownikiem, grafikiem, historykiem, aktualnie mieszkającym w Ciechanowie

* Urodził się pan we Francji, kto i kiedy odkrył, że posiada pan ponadprzeciętny talent do rysowania?

- Dość wcześnie. Mój ojciec był już znanym grafikiem i rysownikiem w całej Francji. To on zaczął mnie edukować w tym kierunku. Miałem pewnie z 5 lat, a on kładł papier i ołówki na stole i patrzył co się wydarzy. Szkoliłem się jak to się mawia w "kresce". Zapewne będąc w tym wieku wolałem się bawić, niż siedzieć posłusznie i kreślić, ale to takie moje pierwsze wspomnienia. Dopiero gdy ojciec wysłał mnie do Anglii, do swojego brata, architekta i projektanta stoczni morskich, zaczęliśmy prawdziwą naukę.

* Miał pan 9 lat. Czym miał zajmować się w latach 50. ub. wieku mały Ludwik w Londynie?

- Z racji zawodu ojca, który był m.in. kartografem i litografem, często zmienialiśmy miejsce zamieszkania. We Francji pomieszkiwaliśmy w Paryżu, Nicei, Monte Carlo, Cannes. Trudno było gdzieś na dłużej zacząć szkołę. Wysłano mnie więc do stryja, abym mógł szkolić się i poznawać świat.

Stryj Oskar był bogatym człowiekiem, miał piękny, wielki dom w Beckhenam z czternastoma pokojami i ogrodem. Dla mnie i kuzyna Gary'ego było to świetne miejsce zabaw. Drugi brat, Ryszard, niezwykle elegancki dżentelmen z melonikiem, który mieszkał nieopodal, był z kolei archeologiem, zajmował się m.in. odczytywaniem inskrypcji sumaryjskich z Biblioteki Babilońskiej. Pracował w British Museum, był kustoszem. Strasznie mnie to ciekawiło, słuchałem jego opowieści. Stryj Oskar dostawał pracę w różnych częściach świata, często zabierał nas w te podróże. Jako młody chłopak płynąłem statkiem do Stanów Zjednoczonych i Kanady, zwiedzaliśmy Meksyk. Potem wracaliśmy do Anglii, żeby za kilka miesięcy być już w Chinach, a tam pomieszkiwaliśmy, a to w Pekinie, a to w Szanghaju, a to w Kantonie. Mieszkaliśmy w specjalnej strefie dla obcokrajowców, gdzie chodziliśmy do szkoły, a poza strefę mogliśmy wychodzić jedynie z opiekunem, który pilnował co możemy w komunistycznych Chinach zobaczyć. Płynąc z powrotem zatrzymaliśmy się w Indiach, zwiedziliśmy Tybet, po czym dopłynęliśmy do RPA, a stamtąd przez Egipt, Liban i Izrael, po siedmiu miesiącach, byliśmy znowu w Londynie.

* Tęsknił pan za domem?

- Nie bardzo, nie było na to czasu. Wówczas było trochę inne podejście do dzieci, a co za tym idzie odmienne wychowanie. Mój ojciec często wyjeżdżał, matka była lekarką, pracowała w szpitalu. Uznali, że lepiej będzie, żebym kształcił się w Anglii. Zresztą tam też poszedłem do college'u. Co ciekawe, w szkole poznałem księcia Karola, aktualnego króla Anglii, który był naszym rówieśnikiem i kolegą. Tam wszyscy byliśmy równi, nieważne z jakiej klasy społecznej się pochodziło; chodziliśmy w marynarkach z herbem, koszulach z krawatem, dżokejkach, jednakowych butach.

*Czy Karol miał wtedy zadatki na przyszłego króla Anglii?

- Nikt tak na to nie patrzył, był po prostu jednym z uczniów. Jakoś szczególnie uzdolniony nie był, z nauką nie było mu po drodze. Pamiętam, że bardziej interesowały go kwiaty czy inne rośliny. Do nauki specjalnie się nie przykładał, zresztą kiedyś chyba nawet jego ojciec, książę Filip, wzywany był na dywanik do dyrektora. Co ciekawe, w ciągu roku dwukrotnie poszliśmy razem na tzw. państwowe wagary, za które dostaliśmy po 12 szylingów. W czasie "zrywki", upoważnieni przez policję, spisywaliśmy numery rejestracyjne samochodów na rogu jednej z ulic. Dostaliśmy specjalny certyfikat, że pracowaliśmy na rzecz Królestwa, a szkoła musiała to uznać.

* A jak trafił pan do szkoły prowadzonej przez jezuitów?

- W pewnym momencie ojciec uznał, że mój czas w Londynie dobiegł końca, a ja powinienem kształcić się w kierunki konserwacji zabytków; wysłał mnie do Niemiec, do Heidelbergu, do słynnej szkoły świeckiej zarządzanej przez jezuitów. To specyficzna, rygorystyczna placówka, która fundowała swoim podopiecznym przeogromny ładunek nauki. Tam człowiek przenosił się w czasie; imponujący budynek, gdzie uczniowie, z każdym kolejnym rokiem nauki, a było tych lat dziewięć, przenosili się z piętra na piętro. Musieliśmy znać łacinę, grekę, zgłębialiśmy teksty starych ksiąg, poznawaliśmy wszelakiego rodzaju pisma. Historii starożytnej, religioznawstwa czy prawa kanonicznego uczyliśmy się przez bite osiem lat. Uczyliśmy się się konserwacji papieru, produkowaliśmy papier czerpany, farby, tusze sami, według odpowiednich przepisów. Ale, nie tylko historią żyliśmy w tej szkole, poznawaliśmy też tajniki współczesnej reklamy.

Na ostatnim roku ksiądz rektor, wysłał mnie i dwóch kolegów do pracy w Bibliotece Watykańskiej. To co tam zobaczyłem przechodzi ludzkie pojęcie - 60 km ciągnących się korytarzy z półkami na książki, księgi i różnego rodzaju zapiski, mające niekiedy po 300-400 lat. Oczywiście nie mieliśmy wstępu do tajnego i super tajnego archiwum, gdzie skrywane są największe tajemnice kościoła i samego Watykanu. Skończyłem szkołę, zostałem promowany na konserwatora starodruków i dzieł rękopiśmiennych. Zacząłem pracę we Frankfurcie nad Menem, w pracowni Neckermanna.

* Wróćmy do pana korzeni. Jest pan Francuzem, płynnie mówi pięcioma językami, zatem zapytam jak trafił pan do Polski, do Ciechanowa?

- Już wyjaśniam. Rodzina od strony ojca pochodzi z kresów litewskich; nosili nazwisko Jurkiewiczjus-Kibortte, herbu szlacheckiego Nieczuja. Mój ojciec Gedeon miał trzech braci: Oskara, Ryszarda i Bogdana. Rewolucja rosyjska wywróciła wszystko do góry nogami. Dziadka, który był inżynierem kolejowym, rozstrzelali bolszewicy. Babci, razem z synami udało się uciec do Polski. Nasz dom i majątek zostały na kresach, a oni trafili do Warszawy, zamieszkali w Milanówku. Babcia była położną, w młodości skończyła szkołę w Petersburgu. Mój ojciec skończył instytut geologiczny, jeden z jego braci politechnikę, drugi uniwersytet. Bogdan wyjechał jako pierwszy. Wkrótce po rozpoczęciu wojny pozostali bracia opuścili Polskę; ojciec z matką zostali w kraju. Stryj Oskar trafił do armii gen. Andersa, potem osiadł w Anglii.

Ojciec w czasie okupacji podczas z jednej z łapanek na ulicach Warszawy trafił do Oświęcimia, gdzie zorientowano się, że jest wykształcony w kierunku rysunku i grafiki. Przewieziono go do Dachau, gdzie znajdowała się specjalna komórka, zajmująca się fałszowaniem funtów brytyjskich. Tam pracował.

W 1945 r. obóz został wyzwolony przez Amerykanów. Ojciec trafił do szpitala, gdzie jak się później okazało życie uratowała mu niemiecka pielęgniarka.
Z opowieści rodzinnych dowiedziałem się, że pewnego dnia w szpitalu zjawili się Rosjanie, aby zabrać swoich rodaków oraz Polaków. Ta pielęgniarka musiała coś przeczuwać, bo kazała mojemu ojcu ukryć się w damskiej toalecie. Rosjanie zabrali "swoich", a 50 kilometrów dalej wszystkich rozstrzelano.

* A kim była pana matka?

-Matka, Edith, była Austriaczką. Z zawodu była lekarzem, pediatrą. Wspaniale grała na fortepianie. I właśnie dzięki muzyce poznała mojego ojca. Była więźniarką obozu kobiecego w pobliżu Dachau, ale rodzice poznali już po wyzwoleniu w 1945 r. w Gersdorfie. Podczas jednego ze spotkań, było to chyba w jakimś domu oficerskim, ojciec usłyszał jak gra utwory Chopina, a z racji tego, że był melomanem, zakochał się w niej po uszy. Na początku nie bardzo potrafili się porozumieć, bo mówili różnymi językami, ale gdy w grę wchodzą uczucia, nie ma żadnych granic. Wyjechali do Francji, w Paryżu wzięli ślub; urodziłem się ja, obywatel Francji, a dwa lata później moja siostra. Jak wspomniałem, dwóch braci ojca mieszkało już w Wielkiej Brytanii, jeden wyjechał na stałe do Stanów, gdzie pracował jako uznany portrecista. Babcia, matka ojca została do końca życia w Polsce. Pod koniec lat 70. ub.w. ojciec poważnie zachorował, przed śmiercią miał tylko jedno pragnienie - być pochowanym przy swojej matce w Polsce. Wcześniej, na pogrzeb matki nie pozwolono mu przyjechać, nie otrzymał od polskich władz wizy.

* A pan musiał to wszystko zorganizować...

- Nigdy wcześniej nie byłem w Polsce, nie rozumiałem ani słowa w tym języku. W ambasadzie rozpocząłem starania o wizę dla chorego ojca, któremu miałem towarzyszyć w jego ostatniej drodze. Ojciec był już w ciężkim stanie, być może dlatego pozwolono nam przyjechać. Przyjęto go do szpitala w Warszawie, ja zamieszkałem w Hotelu Polonia. W wolnym czasie chodziłem na uniwersytet, tam były wtedy lekcje dla obcokrajowców. Powoli uczyłem się języka polskiego. Kilka miesięcy później ojciec zmarł. Tak jak marzył, został pochowany w grobie razem ze swoją matką na Powązkach.

* Pan został w Polsce?

- Wyjechałem do Krakowa, chciałem, aby przyjęto mnie na ASP, ale nie miałem polskiej matury. Przyznam się, że szczególną opieką otoczyli mnie wtedy profesorowie Zin i Trzebicki. W Krakowskim Domu Towarowym zostałem kierownikiem reklamy, ale kazano mi zdać egzamin dojrzałości. Przyjęto mnie do ostatniej klasy w liceum Sobieskiego i "przepchnięto" na polskiej maturze. Zdecydowałem, że pójdę na Uniwersytet Jagielloński, skończyłem wydział historii i filozofii. Zająłem się pracą twórczą, równocześnie pracowałem w technikum w Pędzichowie jako nauczyciel historii i języka niemieckiego, a później w liceum Rejtana w Warszawie. Po jakimś czasie osiadłem w Toruniu, gdzie pracowałem dla magistratu, wystawiałem swoje prace, pisałem felietony, prowadziłem warsztaty dla studentów.

* Dlaczego nie wrócił pan do Francji?

- Na tę decyzję złożyło się kilka spraw. Gdy tylko przyjechaliśmy z ojcem do Warszawy, zainteresowały się mną odpowiednie służby. Wezwano mnie na przesłuchanie, wypytywano o cel przyjazdu, co robiłem i gdzie pracowałem za granicą, itd. Zabrano mi paszport zaznaczając, że kiedyś będą mógł go odzyskać. Przedłużało się to w nieskończoność, aż w końcu uznałem, że poświęcę się pracy twórczej w Polsce. Nadal jednak jestem obywatelem Francji.

* Pańska odyseja zakończyła się wreszcie Ciechanowie...

- Takie jest życie. Jeszcze w Toruniu zacząłem poważnie chorować, nie mogłem pracować jako nauczyciel, dostałem skromną rentę. W Polsce nie miałem żadnej rodziny, trafiłem do domu opieki w Toruniu, ale warunki tam panujące były delikatnie mówiąc - nie najlepsze. Od blisko 10 lat mieszkam w DPS Kombatant w Ciechanowie, gdzie mam swój pokój, w którym mogę spokojnie pracować. Zajmuję się ufologią, rysuję, piszę, dużo czytam.

* Czy każdy może nauczyć się rysunku?

- Pewnych rzeczy może nauczyć się każdy. Zwłaszcza poprawności, tak jak gry na pianinie. Można grać poprawnie, ale jeśli nie ma tego czegoś, to mówi się, że brakuje w tym wszystkim ducha. Tak samo w jest w rysunku - nabierzemy z czasem wprawy. Ale artysta przeżywa wszystko inaczej.

* Czym charakteryzują się pana rysunki?

- Uczulam widza na piękno, chcę żeby zobaczył to, czego nie dostrzega na co dzień. Dlatego moje prace cechuje realizm. Jeśli coś chcę oddać, to jak najwierniej, bez fantazjowania. Zawsze chciałem, żeby moje prace uspokajały drugiego człowieka, wzbogacały go.

* Czyje prace są panu szczególnie bliskie?

- Najważniejszą i podstawą wszelkiej działalności w malarstwie jest rysunek. Dla mnie niezwykle istotny jest okres renesansu włoskiego i tworzący wówczas Leonardo da Vinci, Michał Anioł, Caravaggio. Ponadto fascynuje mnie szkoła malarstwa holenderskiego, hiszpańskiego. Podziwiam artystów okresu impresjonizmu, z Suzanne Valadon na czele, oni patrzyli wtedy na świat zupełnie inaczej niż wszyscy, malując na przykład śnieg w kolorze niebieskim.

* Co pan chce przekazać swoimi pracami?

- Ciekawe pytanie. Norwid mówił, że "człowiek jest zaledwie przechodniem we własnym życiu, ale ważne, żeby zostawił ślad po sobie". I ja chyba zostawiam po sobie taki ślad, mimo że jestem tylko kopistą, bo nigdy nie będziemy lepsi od natury.

* Czy czuje się pan szczęśliwy w Ciechanowie?

- Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Nie prowadzę zbyt towarzyskiego życia. Odkąd cztery lata temu odeszła moja kochana Halina, z którą przeżyliśmy wspólnie 17 lat, nauczyłem się samotności. To była wspaniała kobieta, której dedykuję wszystkie moje prace.

RADOSŁAW MARUT

Do niedzieli, 23 lipca lr. w galerii B. Biegasa w PCKiSz w Ciechanowie można oglądać wystawę prac Władysława Ludwika Jurkiewicza.

Komentarze obsługiwane przez CComment