ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Rozmowa z księdzem Zbigniewem Rembałą, misjonarzem, który blisko 30 lat pracował w Peru

Fot. RM
Fot. RM

Z peruwiańskiej dżungli do Opinogóry

* Czy zanim przyjechał ksiądz do Opinogóry, był kiedykolwiek wcześniej w "mazowieckiej stolicy romantyzmu"?

- Nigdy nie miałem okazji, chociaż słyszałem o niej. Mimo, że urodziłem się na Mazowszu, w Wyszkowie, nigdy nie było mi dane odwiedzić Opinogóry. Ani podczas szkolnych wycieczek, ani później w trakcie posługi kapłańskiej. Wiedziałem, że istnieje takie piękne miejsce na mapie Mazowsza, ale widocznie pisane było mi czekać aż tyle lat, aby tutaj trafić. 

* Mija już pięć miesięcy odkąd został ksiądz proboszczem opinogórskiego parafii? Czy można powiedzieć, że już się zadomowił?

- Opinogóra jest piękna, podobnie jak kościół czy plebania, gdzie jest piękny staw. W Peru staw musiałem wykopać, a tutaj zastałem. Poznaję się z ludźmi, nawiązujemy kontakty, na szczęście mam dobrą pamięć do imion, a właśnie w taki sposób zwracam się do wiernych. Odwiedzam okoliczne wioski, gdzie spotykam się z otwartością i chęcią współpracy ze strony poszczególnych mieszkańców. Na początku wszystko było nowe, ale z każdym dniem poznaję specyfikę pracy. Przed odejściem księdza Arbata odbyliśmy kilka rozmów, przyjąłem też wskazówki co do rozpoczętych przez niego prac parafialnych. Ten pierwszy rok mojego pracy w parafii będzie takim rokiem, powiedzmy, zapoznawczym. 

* Wrócił ksiądz do Polski po blisko 30 latach pracy misjonarskiej w Peru. Kto lub co zadecydowało o powrocie do ojczyzny?

- Księża wracają z misji zazwyczaj na dwa sposoby: pierwszy to zderzenie się z zupełnie inną kulturą, brak możliwości dostosowania się do panującego tam klimatu. Drugi sposób to wynik wieloletniej pracy, poczucie zmęczenia, tęsknoty. Ze względu na tropikalny klimat Iquitos nawet wojskowi czy służby dyplomatyczne przyjeżdżają tutaj na nie więcej niż 5 lat. Ostatnie dwa lata, ze względu na panujące upały i wilgotność, były dość wyczerpujące. Może to przez wiek, ale zdarzyło się, że traciłem przytomność. Coraz częściej wracały do mnie myśli, że nadszedł czas, aby wracać. Napisałem list do biskupa płockiego, w którym mówiłem o swoich rozmyślaniach. Decyzja o przyjeździe do Polski dojrzewała we mnie, wreszcie, w marcu tego roku, wróciłem na stałe. Przez lata moja praca polegała na kontaktach z ludźmi, z wiernymi, dlatego chciałem wrócić na parafię i zająć się duszpasterstwem.

* Jak to się stało, że został ksiądz misjonarzem?

- Zaczęło się już chyba w dzieciństwie. Jako dziecko oglądałem pewien film, "Wyspa Molokai", o trędowatych na Hawajach. Obiecałem wówczas Bogu, że kiedy dorosną, to będę gotowy, aby wyjechać w najdalsze rejony świata, aby służyć ludziom - chorym lub tym, którzy potrzebują wsparcia. Z biegiem lat decyzja o wyjeździe dojrzewała we mnie coraz bardziej. Postanowiłem napisać list do biskupa z prośbą o wyjazd na misję. Pamiętam, że na początku decyzja o wyjeździe była trudna do przyjęcia przez moich rodziców. Zwłaszcza dla mamy. Wiedzieliśmy przecież, że kilka lat przed moim wyjazdem do Peru zamordowano tam dwóch polskich misjonarzy. 
Pierwsze miesiące pobytu w Peru to doświadczenie pracy wśród trędowatych w miejscowości San Pablo nad Amazonką. Zwożono tam chorych z całego kraju. To doświadczenia, których nigdy nie zapomnę - utkwiły głęboko w mojej pamięci i duszy. 

* Jak wyglądał przyjazd do Ameryki Południowej?

- Na misję do Peru przyjechałem 23 sierpnia 1994 r. Wcześniej, przez blisko rok przygotowywałem się na to w Polsce. Z Warszawy do Iquitos podróżowałem z przesiadkami w Rzymie, Nowym Jorku i Miami. Na miejsce dotarłem po ponad 20 godzinach. To był mój pierwszy lot samolotem. Pierwsze co uderza po wyjściu z samolotu to pogoda, jej tropikalny klimat i ogromna wilgotności powietrza zwalają z nóg. Z czasem człowiek się przyzwyczaja, ale musi zmienić swoje wyobrażenie o pracy, jedzeniu, poczuciu czasu. Na początku uczyłem się nowej kultury i języka hiszpańskiego u boku kolegi misjonarza ks. Marka Brulińskiego, który pochodzi z Ciemniewka. 
Zanim na dobre zaczęła się moja praca misyjna w dżungli, gdzie nigdy nie wiadomo co może cię spotkać, zostałem mianowany proboszczem parafii Señor de los Milagros w Iquitos. To największe miasto na skraju amazońskiej dżungli, liczące blisko pół miliona mieszkańców, które jest odcięte od pozostałej części kraju. Można się tutaj dostać jedynie samolotem lub statkiem. 
Nauczyłem się hiszpańskiego, z czasem opanowałem też keczua i ajmara.

* Jak wygląda samo miasto?

- Niektórzy mówią, że Iquitos to najbrzydsze miasto na świecie. Tak skrajnie bym się nie posunął, ale rzeczywiście to miasto specyficzne. Można je nazwać ogromną wioską. Przede wszystkim to miasto kontrastów. Nie ma tam żadnego przemysłu. Ze względu na ziemię nie buduje się wysokich budynków. Ale co ciekawe, jest kilka zachowanych budynków z epoki kolonializmu, ze słynnym Casa de Fierro, czyli Żelaznym Domem zaprojektowanym przez Gustave’a Eiffel’a.
Miasto żyje głównie z portu, gdzie odbywa się handel. Później przenosi się to na lokalne bazary. Panuje tam wieczny zgiełk i hałas. Po mieście krążą słynne moto-carro, czyli trzykołowe taksówki, które wydają specyficzny dźwięk. Generalnie Latynosi są dość głośni. Czy to podczas imprez, czy w trakcie rozmów. Miasto uspokaja się tylko, gdy w telewizji leci piłka nożna. Nawet w tych oddalonych od świata miejscach króluje futbol. Wtedy wioski, gdy jest tam telewizor, i miasta zamierają.

* Po pięciu latach pracy w Iquitos, wrócił jednak ksiądz do Polski...

- Tak, w 1999 r., wróciłem na dwa lata. Pracowałem wówczas w parafiach św. Trójcy w Mławie i św. Maksymiliana w Płocku. Pragnienie powrotu do pracy misyjnej pojawiało się jednak wielokrotnie. W 2002 r. wróciłem do Peru. Tym razem już jako pełnoprawny misjonarz w Amazonii.

* I zaczęło się...

- Objąłem zarządzanie kościołem św. Klary. To parafia złożona z 40 wiosek rozsianych po dżungli nad rzekami Nanay, Pintuyacu i Chambira. Te kilkadziesiąt wiosek to obszar kilku naszych województw. Nasza praca to było ciągłe podróżowanie łodzią, od wioski do wioski. Zabierało się na łódź tonę paliwa i wyruszało w nieznane. Ciekawe były wyjazdy w okresie deszczowym, gdy rzeka wylewała się do dżungli. Podczas podróży nie było nawet możliwości, aby w normalny sposób skorzystać z toalety, bo wokół woda. A w rzece na przykład tańczące delfiny, ale też piranie...

* Na czym polega praca misjonarza wśród ludzi, którzy nigdy nie mieli styczności z katolicyzmem? 

- To zależy od miejsca, w którym się znajdujemy. Zadaniem misjonarza nie jest przekazywanie prawd wiary katolickiej. Przede wszystkim musimy nauczyć się szanować wiarę tych ludzi, ich zwyczaje, tradycje i przekonania. Ludzie w najdalszych zakątkach dżungli w Peru wyznają synkretyzm - tj. wiara w przodków połączoną z chrześcijaństwem. Tamtejsza wiara ma w sobie więcej elementu magicznego, wręcz szamanizmu, którego my do końca nie potrafimy zrozumieć. Dla nich Bóg występuje w przyrodzie, jest tym, kto ich karmy. To Pan, w postaci Amazonii dostarcza im obfitości. 
Wspieramy tych ludzi nie tylko na polu religijnym, ale przede wszystkim edukacji. Tam jest duża bieda, rodziny są wielodzietne, zdarza się, że rodziny mają od 10 do 20 dzieci. Ludzie w wielu miejscach nie potrafią czytać i pisać. Jest za to ogromna solidarność wśród mieszkańców danej wioski.
Duszpasterstwo we wioskach, ze względu na ograniczoną liczbę księży, opiera się w dużej mierze na pracy tzw. animatorów. Ich zadaniem jest jest odprawianie niedzielnego nabożeństwa, ponieważ często bywało tak, że w danej wiosce ksiądz bywał tylko raz w roku. Animatorzy to ludzie świeccy, którzy służą wspólnocie, m.in przygotowują dzieci do sakramentów.

* Z czego żyją ludzie mieszkający w peruwiańskim buszu?

- Nie ma czegoś takiego jak pole i jego uprawa w naszym rozumieniu. Tam nie ma obszarów bez drzew czy rzek. Przykładowo, gdy przychodzi odpowiednia pora, a rzeka opada, zostawia pewien rodzaju nawozu w ziemi. Ludzie wykorzystują ten teren do zasiania ryżu. W innym przypadku wycinają las, żeby posiać kukurydzę, banany lub maniok. Zrywają rośliny, z których robią specjalne zioła. Nie tylko na przyprawy, ale przede wszystkim leki, które są tam niezwykle popularne. W rzekach łapią ryby, z kolei w dżungli polują dzikie zwierzęta. Tam nie ma pastwisk, ani zwyczaju hodowania zwierząt.

* Czy Polak, Europejczyk jest w stanie przystosować się do mieszkania w dżungli?

- Nie jest łatwo. Ja uczyłem się tego przez 30 lat. Spotkania z ludźmi uczą pokory. Aby zrozumieć tamtejszy sposób myślenia należy uzbroić się w cierpliwość. Istotne jest, żeby nie okazywać zdenerwowania. Czas w mniemaniu człowieka z dżungli nie jest tym czym dla nas. Tam nie można się spieszyć, ani przywiązywać wagi do czasu, w którym człowiek z kimś się na coś umówił, bo tzw. godzina peruwiańska może wydłużyć się nawet do kilku następnych. Z ludzi mieszkających w Amazonii bije radość. Dla mnie osobiście te spotkania były nauką szacunku dla bliźniego, jego obyczajów, mentalności.

* W Peru był też ksiądz rektorem seminarium duchownego. 

- Gdy moja praca „na pierwszej linii frontu” dobiegła końca, przez ostatnie 12 lat kierowałem Wyższym Seminarium im. św. Augustyna w Iquitos. To była praca różniąca się od tej, którą wykonywałem jako misjonarz. Seminarium powstało w połowie lat 90. Kiedy przyjechałem do Iquitos, na tym terenie pracowało 14 księży, z czego tylko jeden był Peruwiańczykiem. Dziś mamy 35 księży, w tym 16 peruwiańskich. Mam również ogromną satysfakcję, ponieważ z dalekiej od miasta parafii, w której pracowałem, do seminarium trafiło trzech kapłanów. Dla wielu z tych chłopców byłem jak ojciec. Od tego czasu znacznie udało się wzbogacić bibliotekę uczelni o książki teologiczne i filozoficzne. Rozwój seminarium i świadomość, że zostawiam uczelnię w odpowiednich rękach były kolejnym z powodów, że mogłem z czystym sumieniem wrócić do Polski.  

* Co się zmieniło w Polsce po księdza powrocie?

- Oj, bardzo dużo. Zmiany, zarówno na szczeblu społecznym, kościelnym, jak i na płaszczyźnie technologii, mogą być powodem do radości. Nasze społeczeństwo cechuje porządek i mamy już pewną kulturę ekologiczną. Widzę postęp jaki zaszedł w rolnictwie, o stanie naszych dróg, nawet na wsiach. Zawsze staram się dostrzegać w pierwszej kolejności rzeczy pozytywne. Tego nauczyłem się na misji.

* Tęskni ksiądz czasem za Peru? 

- Przychodzą takie momentu, chociaż wiem, że mój czas dobiegł tam końca. Jestem w stałym kontakcie z ludźmi z seminarium, z parafii św. Klary. Piszemy listy. Opowiadam im jak wygląda praca w Polsce. Wszystko to, co tam przeżyłem, na zawsze zostanie zostanie we mnie. Dzięki pobytowi tam nauczyłem się cieszyć z małych rzeczy, nie oczekiwać nie wiadomo czego. Tęsknię czasem do otwartości i szczerości, która płynie z Latynosów. Tamtych rozmów. My, Polacy jesteśmy bardziej wycofani, więcej staramy się ukryć. Na Uniwersytecie w Iquitos ukończyłem studia na wydziale psychologii. Dlatego wiem, jak istotne jest mówienie o swoich emocjach i potrzebach. Ponadto tęsknię za moją ulubioną potrawą, ceviche. To danie, które przyrządza się z mięsa chudych ryb, krojąc je na niewielkie plastry lub kawałki i zalewając marynatą, której głównym składnikiem powinien być sok z limonki lub cytryny, czerwona cebula i papryczka chilli.

Rozmawiał RADOSŁAW MARUT

Wywiad z ks. Zbigniewem Rembałą ukazał się też w papierowej wersji "TC" 21 listopada br.

Komentarze obsługiwane przez CComment