Nazywali się Razikowie. Historia o niezwykłej parze spod Strzegowa
Kiedyś, nie tak dawno temu, w małej wiosce Mdzewie niedaleko Strzegowa, żyła starsza kobieta, inna niż jej sąsiedzi. Malowała kolorowe makaty, na których utrwalała zdarzenia rzeczywiste i swoje sny - w różnych proporcjach. Tematów do utrwalania na płótnie było pod dostatkiem: Matka Boska i święci, polityka i ważne wydarzenia, a także własne, niezwykłe życie starszej pani, która w młodości występowała w cyrku. Nie był to taki cyrk, jak dziś - z wielkim namiotem i zwierzętami w ciasnych klatkach. Trupa cyrkowa składała się z dwóch zaledwie osób. Występowali po wsiach i miasteczkach, prowadząc wędrowne życie. Malarska pasja starszej pani sprawiła, że po kilkunastu latach jej cyrkowe przeżycia szczęśliwym zrządzeniem losu przybrały postać książki - dzięki pisarce Annie Fryczkowskiej.
* Jak w pani życiu pojawiła się Marianna Razik?
- Błogosławionym zrządzeniem losu, naprawdę. Po napisaniu poprzedniej książki, bardzo wymagającej emocjonalnie "Równonocy", czułam się totalnie wypompowana energetycznie i pisarsko. Jakoś tak właśnie wtedy postanowiłyśmy z córką przejechać się do Płocka, w ramach naszego prywatnego programu zwiedzania miast polskich. No i tam trafiłyśmy do Muzeum Etnograficznego, upał był akurat przepotworny, a muzeum chłodne, pachnące drewnem i słomą, włóczyłyśmy się po nim, aż przy jednej z wnęk stanęłam jak zaczarowana.
Wisiał w niej niezwykły obraz, a na nim nie to, co na innych - świątki czy wiejskie życie, tylko regularny występ, chyba cyrkowy, dwójka ludzi na scenie, piękna kobieta i siłacz, łańcuchy, tłumy na widowni. Obok ta sama para zwoływała ludzi na przedstawienie, a jeszcze na trzecim kadrze ta sama dwójka, już nie w barwnych, lecz w ciemnych strojach, czekała na poboczu, a może modliła się w lesie o poranku.
Zaraz rzuciłam się do czytania opisu, o co chodzi z tym cyrkiem - i faktycznie, okazało się, że para z obrazu istniała naprawdę, ich wędrowny, dwuosobowy cyrk także, nazywali się Razikowie, Marianna i Franciszek, i przez niemal ćwierć wieku jeździli z występami po Polsce, i to jeszcze w tym fascynującym czasie po 1945 roku.
Zaraz też kupiłam w muzealnym sklepiku broszurkę o Mariannie Razik, cyrkówce i malarce zarazem, i przeczytałam ją chwilę później w hotelu, gapiąc się w Wisłę za oknem. I już wiedziałam - to wspaniała historia! Dziewczyna z zabitej dechami wsi rusza w cyrkową podróż po Polsce ze świeżo poznanym mężem, przedwojennym atletą. I wędrują tak tak latami, bawiąc ludzi w dźwigającym się z wojennej traumy kraju.
Zaraz moje zmęczeni i wyczerpanie gdzieś zniknęło, bo zaczęła mnie nieść nowa historia.
* Wspomina pani wcześniejszą książkę, "Równonoc", której bohaterowie nie byli fikcyjni, chociaż nie jest to książka reporterska. Jak było z Marianną Razik, czy nie kusił pani reportaż?
- Na początku myślałam, że napiszę porządną literaturę faktu. Im jednak dłużej zagłębiałam się w teksty prasowe, muzealne o mojej bohaterce, tym więcej sprzeczności odnotowywałam. W jednym miejscu czytałam, że moi bohaterowie kupili wóz cyrkowy i nim później podróżowali po Polsce. W innym - że nigdy wozu nie mieli i przemieszczali się pociągami i pekaesami. W kilku, że Marianna posługiwała się pseudonimem Marisse Boticellisse, w innym znowu - że na scenie nazywała się Baltica Contessa. Raz mówiła, że na scenie tylko czytała wiersze, innym razem - była akrobatką. Nie do końca jest pewne, kiedy zaczęli cyrkową podróż i kiedy się ona definitywnie skończyła. Im głębiej drążyłam, tym lepiej widziałam, że opowieść o Razikach, zawsze fascynująca, nie trzyma się jednak tych samych faktów. Czy to reporterzy coś przeinaczali? Czy jednak może sama Marianna bardziej sobie ceniła barwność opowieści, niż fakty i liczby? Im więcej rozmawiałam z ludźmi, tym lepiej rozumiałam, że mogło chodzić o to drugie. I tym lepiej rozumiałam, że drążenie w poszukiwaniu twardych danych byłoby sprzeczne z duchem mojej bohaterki. Postanowiłam napisać powieść, i zrobić to równie barwnie, jak mogłaby ją opowiedzieć sama Marianna Razik.
* Bardzo ważną postacią jest mąż Marianny - Franciszek Razik, w powieści niemal idealny jej partner. Na ile powieściowego Franciszka można było skonstruować w oparciu o autentyczną postać? O nim wiadomo chyba nieporównanie mniej niż o niej?
- O ile o Mariannie odnalazłam wiele, może sprzecznych, ale jednak informacji, o tyle o Franciszku wiedziałam, jak wyglądał w chwili ślubu, o ile sztywne ślubne portrety nie kłamią, i że Marianna bardzo go kochała, do śmierci zresztą. Większość tego, co o nim wiemy, wiemy od niej. Że wojnę spędził w obozie w Stutthof, że był przedwojennym atletą, choć nie mamy całkowitej pewności, gdzie występował. Bratanica Marianny, gdy mówiła o nim, wspominała go naprawdę z wielką czułością. Lubił bawić się z dziećmi, pokazywać im cyrkowe sztuczki, bo Razikom zdarzało się zimą pomieszkać w rodzinnym domu w Mdzewie, gdy robili sobie przerwę między sezonami cyrkowymi. Poza tym Franciszek jest wielką zagadką, większą jeszcze niż Marianna. W książce starałam się do niego zbliżyć.
* W ciechanowskim muzeum znajdują się malowane makaty Marianny Razik i rzeźby jej brata Jana, który przez pewien czas był też członkiem trupy cyrkowej. Czy to było pani drugie po płockim spotkanie ze sztuką Razików, czy też trzecie - po Strzegowie?
- Drugie i równie niezwykłe. Miałam możność zajrzeć do magazynów muzeum, gdzie makat Marianny jest więcej niż na wystawie, to było niezwykłe spotkanie. Zaskoczyła mnie rozbieżność tematyczna tych prac - poza występami cyrkowymi Marianna często w obrazach komentowała rzeczywistość, malowała swoje niezwykłe sny, niezwykłe, bo przecież nie każdemu śni się marszałek Piłsudski czy papież. Widać, że miała silną potrzebę przetworzyć na sztukę wszystko, co przeżywała. A już najbardziej poruszającym obrazem jest ten, który namalowała o dniu śmierci brata, Jana. Patrzy na jego ostatnie wyjście z domu trochę z boku, trochę z góry, jakby boskim, może anielskim okiem. Zrobiłam zdjęcie tego obrazu, do dziś, gdy na niego patrzę, mam dreszcze. Potem obejrzałam prace Jana, zaskoczyło mnie, jak mocno inspirował się literaturą, zwłaszcza Sienkiewiczem, uwielbiam jego rzeźbę Ligii na byku, z Ursusem, który ją ratuje. Mnóstwo w tym statycznym przedstawieniu ruchu i dramatyzmu.
Po tej wizycie coraz częściej myślałam o tej parze starszych ludzi, Mariannie i Janie, rodzeństwie o barwnej przeszłości, mieszkającej w niedużym domku w Mdzewie, jedno rzeźbi, drugie maluje, nie dla pieniędzy przecież, lecz z potrzeby serca. To naprawdę pobudza wyobraźnię, jawi się, może nazbyt idyllicznie, jako idealna starość, bo przecież wiem, że bywało tam niewesoło i biednie. Ale przecież tworzyli, oboje mieli silną tego potrzebę. To musiał być w tamtych czasach naprawdę niezwykły dom!
A potem pojechałam do Strzegowa, do tamtejszych "Muzealiów". Wielka szkoda, że otwarte są tylko latem, bo to bardzo ciekawe miejsce. Mnie najbardziej urzekła dokładnie zrekonstruowana izdebka Marianny Razik, pełna bajkowych dekoracji, naprawdę odlotowa, z jej obrazami, pamiątkami, kostiumami scenicznymi, ze słynnymi walizami, z którymi jeździli na występy, w tym nagromadzeniu kolorowych przedmiotów, świątków, dekoracji naprawdę się dobrze czuje jej ducha, tam ją sobie wyobrazić bardzo łatwo.
* Książka wpisuje się w coraz szerszy nurt publikacji - zarówno literatury pięknej, jak naukowej i popularnonaukowej - przywracającej naszą ludową historię. Wydaje się, że ten problem jest pani bliski.
- Im jestem starsza, tym bliższy. Ja co prawda urodziłam się w Warszawie, ale jako pierwsze pokolenie, bo i moja mama i tata są napływowi. Tata pochodzi ze wsi kujawskiej, tam jeszcze zdał maturę. Jego ojciec był pierwszym chłopem w okolicy, który skończył studia. Te chłopskie korzenie są dla mnie bardzo istotne, widzę w sobie wiele cech, które mam właśnie stąd, na przykład nieuleczalne zamiłowanie do grzebania w ziemi, ja autentycznie odżywam, gdy czuję jej zapach. Zresztą my niemal wszyscy z chłopów, bo przecież chłopskie pochodzenie ma przynajmniej trzy czwarte Polaków, ale ciągle odwołujemy się do kultury dworkowej, szlacheckiej. Boli mnie, gdy w książkach typu historia wnętrz, historia ubioru czy historia polskiej kuchni, pokazuje się wyłącznie historię szlachecką czy mieszczańską, jakby ta chłopska nie miała znaczenia. A ma. I dlatego w "Cyrkówce Mariannie" jedną z bohaterek jest wieś i prowincja polska.
* Dla mnie książka ta jest ważna i jestem za nią pani wdzięczna także dlatego, że z tych okolic pochodzą moi dziadkowie i pradziadkowie. To inne wsie i parafie, ale odległości niewielkie - kilkanaście kilometrów. Niedawno rozmawiałam z mamą o prababci ze wsi Łebki. Mogła ona oglądać cyrk Razików w Strzegowie, ale tego już się nie dowiem. Za to kilka dni temu, kupując ziemniaki na bazarku, wdałam się w rozmowę z panem, który je sprzedawał. Okazało się, że mieszka niedaleko Strzegowa. Spytałam, czy nie znał przypadkiem Marianny Razik. A jakże, znał, widział nawet jako dzieciak występy cyrku w szkole w Unieżyrzu, ale niewiele pamięta. A później już jako dorosły, pracując w lokalnym samorządzie, pomagał pani Mariannie, kiedy była w podeszłym wieku. Powiedziałam mu, że niedługo wyjdzie książka "Cyrkówka Marianna". Stwierdził, że na pewno ją przeczyta. A jak pani się czuje przed premierą książki, po prawie dwuletniej przygodzie z Marianną?
- Ostatnio przed Mariannę Razik nie spałam przez dwie noce. Moment, gdy książka idzie do druku, jest strasznie stresujący, bo wiadomo, że nie poprawię już ani przecinka. A tu się okazało, że powinnam poprawić dużo więcej, bo nagle, przeglądając zdjęcia, odkryłam, że popełniłam wielki błąd: odlotowa peleryna w pandy, w której, jak opisałam Razikowie zapowiadali swoje występy, nie jest jednak malowana w pandy, lecz w koale. Wstyd przyznać, ale mnie zawsze się te zwierzaki myliły. Ale że w takiej chwili?!
MIROSŁAWA LEWANDOWSKA-WOŁOSZ
Komentarze obsługiwane przez CComment