ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Rozmowa z Maciejem Pruchniewiczem, gitarzystą, kompozytorem, producentem muzycznym, członkiem zespołu Curly Cale, mieszkającym w Sochocinie. O pierwszej płycie zespołu, swojej bogatej karierze muzycznej i współpracy z Jamesem Brierley.

*W listopadzie 2002 roku pański duet z Jamesem Brierley, czyli Curly Cale, zadebiutował płytą "Light in the Darkness". Jak opisał by Pan ten album? Co go wyróżnia?
- Kiedy poznałem Jamesa, łączyła nas wspólna fascynacja muzykiem o nazwisku J.J. Cale. Pracowaliśmy nad wspólnymi aranżacjami jego utworów oraz naszymi autorskimi piosenkami, których szkieletem była muzyka lat 60-tych i 70-tych. Nie chcąc mnożyć bytów, uznaliśmy, że trzeba dać nowy pierwiastek, nową energię. Nie powielamy więc wzorców, choć bazujemy na tej podstawie - jazzu, bluesa. Staraliśmy się jednak przemycić nieco nowoczesności, stąd jest tam sporo elektroniki, a płyta jest swoistym konglomeratem, połączeniem tamtej i obecnej muzyki. Jest również albumem koncepcyjnym. Chcieliśmy, żeby ludziom miło słuchało się całej płyty przy lampce czerwonego wina, a nie tylko poszczególnych singli.

(...)

*Od kiedy gra pan na gitarze? Jak to się zaczęło?
- Klasyczna sytuacja. Kuzyn w latach 70-tych miał wszystkie płyty Beatlesów. Miał też gitarę akustyczną, na której grał ich muzykę. Zakochałem się w tym instrumencie. Potem było pierwsze ognisko muzyczne, szkoła muzyczna itd., a gitara została ze mną. Zawsze chciałem grać na gitarze elektrycznej, ale w tamtych czasach profesorowie niezbyt przychylnie patrzyli na te "diabelskie" instrumenty. Mimo to edukacja dała mi bardzo dużo, choćby w kwestii zrozumienia harmonii, zgłębienia... Bacha. Ale jak wspominałem, instrument to tylko narzędzie. Jeszcze w Poznaniu grałem kiedyś z muzykami Staszka Soyki. Jego basista zabrał mnie do księgarni i zapytałâ€Ś jakie czytam książki. I to jest najważniejsze. Wolę grać z naturszczykami, którzy niekoniecznie są perfekcyjni technicznie, za to maja bogate wnętrze. Uwielbiam grać z Jamesem. U niego w głosie jest timing, coś, czego my, Polacy, nie mamy. My gramy raczej "po niemiecku", marszowo, nie ma tego bluesa. To są rzeczy ulotne, które słyszą jednak nawet ci, którzy nie znają się na muzyce.
Kiedyś coś takiego miał John Lee Hooker, który znał może trzy akordy na krzyż, a w jego muzyce było to coś. Są to rzeczy niedefiniowalne. Rockandrollowcy mówią, że albo coś żre, albo nie. Ale trudno jest wyjaśnić, dlaczego żre.
- Nawet ja tego nie rozumiem [James Brierley - przyp. red].

 

Cała rozmowa w najbliższym wydaniu TC

fot. autor

 

Napisz komentarz (0 Komentarzy)