Dlaczego jedni mają klasę, a inni...
Kilka lat temu miałem pomysł, aby zorganizować salon poezji w Teatrze Polskim w Warszawie. Taka prowincya w stolicy, tylko nie w charakterze widzów jadących autobusem na przedstawienie, ale przeciwnie – przedstawienie przeniesione do stolicy.
Zaprosił mnie, zresztą, do tego dyr. Andrzej Seweryn, który oglądał wcześniejsze wydarzenie w kawiarni Antrakt w Warszawie. Chodziło o zaprezentowania dwóch słynnych poetów amerykańskich, Allena Ginsberga i Charlesa Bukowskiego, jakby w opozycji. Scenariusz był pomyślany tak, aby dwóch aktorów czytało oddzielnie wiersze tych pisarzy na ten sam temat, np. o wojnie, o miłości, o podróżach do Niemiec, o tym i o tamtym, a dwaj sędziowie oceniali po każdej rundzie, czyj wiersz był lepszy. Zaplanowane to było na dwanaście rund, a po ostatniej rundzie ogłaszano zwycięzcę pojedynku. Do czytania udało nam sie namówić dwoje piosenkarzy, Korę i Marka Dyjaka. Natomiast do odegrania roli sędziów poprosiłem dwóch kolegów szkolnych z Krasiniaka, prof. Andrzeja Rzeplińskiego i prof. Jerzego Bralczyka. Namówienie profesorów było o wiele trudniejsze niż piosenkarzy, szczególnie w przypadku prof. Rzeplińskiego, bo był on wtedy prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Kilka miesięcy trwały moje namowy, ale wreszcze profesor podjął decyzję, mówiąc mi coś takiego: „Przecież nie jest to wydarzenie polityczne, więc zgadzam się”.
Wpadłem w euforię, wybrałem wiersze, przetłumaczyłem ja na polski, uzgodniliśmy termin, podpisaliśmy symboliczne umowy z uczestnikami, a Bralczyk powiedział, że będzie niezłe jajo. No i byłoby jajo, gdyby nie pewne zdarzenie, które pokrzyżowało nam plany. Wkrótce przed planowaną datą salonu, Kora dostała paczkę z marihuaną zaadresowaną na jej pieska i wybuchła afera, z udziałem policji i sądu włącznie. Dzień lub dwa później zadzwonił do mnie prof. Rzepliński i powiedział, że bardzo żałuje, ale w tej sytuacji, będąc prezesem Trybunału, musi wycofać się z udziału w imprezie. Byłem załamany, bo koło nosa przeszła nam rzecz, o której mogło być głośno. Ostatecznie znaleźliśmy zastępstwo dla prof. Rzeplińskiego, ale cała rzecz nie miała już takiej rangi.
Kiedy osłabły emocje spowodowane ładunkiem poetyckim tego popołudnia, a sprawa z Korą i narkotykami ucichła, przemyślałem jeszcze raz decyzję prof. Rzeplińskiego o wycofaniu się z imprezy i pomyślałem, że facet ma klasę. Chodziło o powagę urzędu, który reprezentował. Musiał zadbać o to, żeby ani jego samego ani tego zacnego urzędu nie kojarzono z jakąś tuzinkową aferą, być może nawet – sfingowaną. Wydało mi się to bardzo naturalne i podszedłem do tego z dużym uznaniem. Nie zastanawiałem się wtedy, że może znaleźć się ktoś, jakiś dygnitarz, któremu uda się jakiś wysoki urząd w państwie – po prostu – zeszmacić. Tak zeszmacić, jak to uczynił obecny prezydent R.P. zapraszając do swojego pałacu dwóch przestępców i fotografując się z nimi. Chyba więcej komentarza do tego nie potrzeba, ale mnie chodzi po głowie kilka innych zdarzeń, które rzucają trochę prowincyonalnego światła na tę i podobne kwestie.
Dorastając na prowincyi, młody człowiek stykał się z typami (kolesiami) różnego autoramentu, z którymi przestawanie było surowo zabronione przez rodziców. Ale rady i zakazy rodziców sobie, a życie sobie. Świat tych kolesiów tak nie przystawał do domowego, że wzbudzał niekłamane zainteresowanie. Co ciekawe w kontekście tego felietonu, ci ludzie mieli swój niepisany, ale surowo przestrzegany kodeks, który polegał m.in. na uznawaniu wzajemnym i poszanowaniu dla reguł. Pamiętam kilka przykładów. Odwiedziłem kiedyś w stolicy kuzyna, a byłem jeszcze w podstawówce. Pojechaliśmy tam całą rodziną, ale dorośli zajęli się sobą, a my we dwójkę penetrowaliśmy Pelcowiznę. Leszek, bo tak miał na imię, uczył mnie życia na przedmieściach. Ważnym jego elementem była jazda tramwajem „na cycku”. Żeby nie płacić za bilet, wskakiwało się na umieszczony z tyłu tramwaju zderzak, który pełnił jednocześnie rolę zaczepu dla następnego wagonu, gdyby trzeba go dołączyć, i w ten sposób można było przejechać kilka przystanków. Problem w tym, że cycek był tylko jeden a kandydatów do podróży wielu, choć dawało się to jakoś uzgodnić. Pewnym razem, jednak, w tramwaju było luźno i zauważyliśmy, że pojawił się w nim tzw. „kanar”. On też nas zauważył i podszedł do końca wagonu grożąc nam ręką przez szybę. Wtedy Leszek wyciągnął z kieszeni bilet miesięczny i kanar odszedł salutując. Myślę, że był to element jakiejś umowy, nie chodziło o jazdę „na cycku” lecz o przestrzeganie zasad.
Takich zdarzeń o podwójnej wymowie było więcej. Kiedyś, będąc już na studiach, spędzałem wakacje w Ciechanowie. Siedzieliśmy na ławce w Rynku, czekając aż pojawi się Moczek. Chodziło o to, że Moczek miał dostać rentę po ojcu, z której powinien nam oddać dług, abyśmy mogli pójść na piwo. Moczek długo nie przychodził, a gdy wreszcie się pojawił, ze spuszczoną głową zameldował nam, że rentę odebrała matka i wydzieliła mu tylko część forsy, żeby kupił sobie buty. Długo przekonywaliśmy Moczka do naszych racji, aby poświęcił sprawy osobiste dla dobra ogółu i przeznaczył rentę na wspólne potrzeby. Moczek bronił się i argumentował inną konieczność, ale wreszcie się poddał, wstał z ławki, popatrzył w kierunku rozwalających się chodaków i wycedził przez zęby: – „Nóżki, czego chceta, butki czy wódki?” Wiadomo, co odpowiedziały nóżki, a historyjka miała wtedy tylko jeden morał, że musimy umieć godzić się z porażką.
W kolejnej opowieści sam nie brałem udziału, ale usłyszałem to właśnie na przedmieściach, gdzie relacjonował ją koleś o ksywie Golo. Pamiętam doskonale całość, więc przytaczam ją bez zmian, dodając własną narrację.
Nikiciuk szedł krwią taki napompowany, a pielęgniarka do niego z igłą. – „Proszę pani tu trzeba pucka!” Pielęgniarka zamarła w bezruchu. – „Pucka, jak to?” Nikiciuk warknął w odpowiedzi: – „No, pucka, do siekania kartofli!” Pielęgniarka skoczyła na dół do kuchni i przyniosła pucka. Nikiciuk ujął w prawą garść i bach w nochla! Cała wanna krwi! To jest honorowy dawca.
Towarzystwo, któremu Golo to opowiadał, ryknęło gromkim śmiechem i sam też się uśmiałem, ale mnie zaintrygowało najbardziej słowo „honorowy”. Zrozumiałem, że ludzie, z którymi wtedy przestawałem a których teraz cytuję, mają honor.
Skąd się to wszystko brało? Niektóre rzeczy wysysamy z mlekiem matki, podpowiedział mi niedawno Tycha, taki kumpel z dzieciństwa. Jego rodzina miała przed wojną (chodzi o II Wojnę Światową) znaczne posiadłości ziemskie niedaleko Ciechanowa. Oczywiście, po wojnie zabrali im to komuniści, ale zostawili niewielki kawałek ziemi, a na niej młyn. Wuj Tychy, Walenty, wynajął do roboty młynarza, a sam jeździł do Ciechanowa popijać. Kiedy się napił, na powrót do domu, na wieś wynajmował dorożkę. Jego brat, Tychy ojciec, ostrzegał Walentego, że to może nie być mile widziane przez władze i mogą im zabrać tę resztę posiadłości. Miarka się przebrała, kiedy Walenty zaczął wynajmować dwie dorożki na powrót. W pierwszej jechał on sam, a za nią jechała druga dorożka, a w niej czapka. Ojciec Tychy stanowczo na to zaprotestował. Wtedy, w ostrej dyskusji z bratem, wuj Walenty zadumał się na chwilę i odpowiedział: – „Ba, jak mnie ciasno?!”
Nie trzeba być psychologiem, żeby stwierdzić, że największy wpływ na kształtowanie się naszych charakterów ma dzieciństwo. To stamtąd wynosimy nasze przekonania i wtedy kształtujemy zachowania – pod wpływem rodziny, szkoły i otoczenia. Słowo „otoczenie” jest tu słowem kluczowym. Zapoznajcie się czytelnicy z rozmowami z Andrzejem Rzeplińskim „Służąc rządom prawa” (2015) i „Sędzia gorszego sortu” (2018) oraz z Jerzym Bralczykiem „O sobie” (2023) a zrozumiecie, dlaczego ci ludzie mają klasę, a innym jej brakuje.
Komentarze obsługiwane przez CComment