Nieświęte święta polityczne
W polskiej polityce sezon świąteczny zaczął się wcześnie od obowiązkowej i nieodzownej wymiany niekoniecznie chcianych prezentów oraz życzeń. Te ostatnie nie są kwieciste i sprowadzają się do lapidarnych słów: „będziesz siedział". Strona rządowa obiecuje to opozycji, a ta z jeszcze większą pasją to życzenie odwzajemnia. Nie brzmi to po chrześcijańsku, ale pamiętajmy że podobne „życzenia" były składane przez długie już lata, bez jakichkolwiek penitencjarnych konsekwencji, możemy więc przyjąć że mamy sytuację jakby żywcem wyjętą z filmu "Sami swoi", gdzie Kargul i Pawlak także pyskowali wojowniczym tonem, a potem okazywało się, że to tylko taki kulturowy obyczaj.
Polacy swarliwi są, a już politycy to tak bardzo, że za bardzo...Czy jest się jednak o co srożyć? Oto rząd sprokurował budżet, jak zawsze, z ogromnym deficytem. Sytuacja gospodarcza i finansowa po ośmiu latach Zjednoczonej Prawicy jest nadzwyczaj uboga, „prezenty" zatem w tym roku będą skromniejsze. Szczególnie dla wymiaru sprawiedliwości, gdzie są największe tarcia, bo obie strony zupełnie inaczej wyobrażają sobie praworządność oraz państwo prawa.
Do tej pory było tam finansowe bizancjum. Na przykład budżet Trybunału Konstytucyjnego w 2015 r. wynosił skromne 31 mln. zł, teraz była propozycja na 2025 r. 63,5 mln. zł, Trybunał dostanie tylko 52 mln zł. To za mały prezent, może nie starczyć na same wynagrodzenia dla sędziów, zwłaszcza dublerów, którzy się nie przepracowywali, a zarabiali cudnie. Ciężkie miliony zarobiła pani prezes.
Mniej od oczekiwanych środków otrzymają Sąd Najwyższy oraz Krajowa Rada Sądownictwa. A nawet Instytut Pamięci Narodowej (w 2015 r. wydatki miał na poziomie 250 mln, teraz oczekiwał 650 mln). Zaczną się zapasy, wszyscy przecież chcą dużo więcej. Wszyscy deklarują, że kochają Polskę, ale jeszcze bardziej kochają fortunę.
Prezydent Duda budżetu zawetować nie może, ale może go odesłać do Trybunału. Niezależnie od tego co ten postanowi, rząd i tak tego nie uzna i nie opublikuje. A konstytucja wymaga, dla ważności orzeczeń publikacji w dziennikach urzędowych (Dziennik Ustaw oraz Monitor Polski). Rząd odmawia powołując się na fakt, że w składach orzekających są dublerzy, osoby powołane na miejsca już zajęte. To jednak niewłaściwa praktyka, niezależnie od tego, że rząd Beaty Szydło także nie publikował wyroków TK gdy jego prezesem był ciechanowianin Andrzej Rzepliński. To nie były wyroki, zdaniem rządu PiS, tylko spotkania „przy kawie i ciasteczkach", o czym wojownicze młode wilki Ziobry uprzejmie zapomniały, krytykując władze. Wszakoż konstytucja wyraźnie nakazuje rządowi ogłaszać w publikatorach wszystkie wyroki TK. Przypomniała o tym Komisja Wenecka, organ Rady Europy, napominając rząd Tuska, ale jednocześnie stwarzając furtkę, by nie uznawać tych wyroków, które zapadły z udziałem dublera. Wystarczy zrobić adnotację że dany wyrok jest nieważny i podać powód. Działalność TK z udziałem dublerów została już dużo wcześniej uznana za nielegalną przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Trybunał powołany do orzekania o legalności ustaw sam jest (niestety) nielegalny. Profesor Jacek Zaleśny, konstytucjonalista z UW uważa że „nawet w PRL Trybunał działał lepiej".
Ale powszechnie krytykowana prezes TK Julia Przyłębska dała rządowi prezent na święta składając rezygnację. I tak nie była uznawana przez wielu jako prezes, nawet przez niektórych sędziów powołanych przez PiS i orzekających razem z nią w Trybunale. Pozostanie po niej wyjątkowy swąd i jestem przekonany, że przyszli studenci prawa będą się o niej uczyli jak nie należy być prawnikiem oraz sędzią w Trybunale. Konstytucja wymaga, aby sędziowie TK byli wybierani „spośród sędziów wyróżniających się wiedzą prawniczą". Przyłębska zdała egzamin sędziowski na trójkę, miała złe oceny swojej pracy wystawione przez Sąd Okręgowy w Poznaniu, żadnych tytułów naukowych (poprzedni prezesi byli profesorami)poza tytułem magistra prawa. Taką osobę Jarosław Kaczyński wyszukał na eksponowane stanowisko, chwaląc ją przy tym publicznie za zdolności kulinarne i jako „odkrycie towarzyskie", bo lubił bywać w jej domu.
Niemniej jednak TK Przyłębskiej zdołał nam jeszcze przygotować świąteczny pasztet. Na wyraźne zamówienie Nowogrodzkiej uznał, że dwie komisje śledcze powołane przez Sejm są niekonstytucyjne, a rząd oczywiście takich wyroków nie uznaje. W związku z tym mamy jasełka telewizyjne, bo Sejm uchylił immunitety pisowskich „grubych ryb" jak Ziobro i Kaczyński, chcąc ich postawić przed Komisją a nawet przed sądem (w przypadku Kaczyńskiego za naruszenie nietykalności osobistej Zbigniewa Komosy w trakcie miesięcznicy na Placu Piłsudskiego), a ci się odgrażają w stylu godnym bohaterów "Psów" Pasikowskiego: „my tu jeszcze wrócimy, my wam pokażemy, wszyscy będziecie siedzieć...” Kaczyński odmawia nawet Komosie przymiotu obywatela bo według niego to tylko „lump". A takiego to już spokojnie można prać po gębie... Ten „lump" w duchu świątecznym proponuje Kaczyńskiemu ugodę, zgodnie z którą on wycofa swoje oskarżenie, jeśli w zamian Kaczyński przeprosi naród za kłamstwa o zamachu smoleńskim.
Tak mogliby zachowywać się gangsterzy w „Ojcu Chrzestnym" i muszę przyznać, że postać Ziobry przypomina mi Michaela, jednego z głównych bohaterów tego filmu, granego wspaniale przez Al'a Pacino. Tylko że ci gangsterzy źle kończą… Na razie jednak Ziobro z przytupem wrócił do polityki, po zmaganiach z chorobą i najwyraźniej chce znowu zostać delfinem Kaczyńskiego.
Tych kandydatów na następców prezesa jest jednak kilku, jeśli nie liczyć kobiet jak Beata Szydło, która choć pozycjonuje się na prawicy, w tej sprawie wyraźnie feminizuje i pokazuje kobiece ząbki. Nikt się z nią nie liczy, dość już zadzierała z prezesem i mu naurągała w zmaganiach o kierowanie Małopolską. W PiS są różne frakcje i ich liderzy dość otwarcie uprawiają walkę buldogów pod dywanem, niektórzy nawet na dywanie, jak choćby publiczne zapasy ziobrystów ze skrzydłem Morawieckiego. Wchłonięcie ziobrystów przez PiS, marketingowo prezentowane jako "zjednoczenie prawicy" niewiele zmieni, raczej doda jeszcze animuszu Ziobrze, który najwyraźniej "czuje krew" i będzie się ścigał na to kto jest bardziej radykalny. W PiS mu nikt pewnie w tym nie dorówna, ale jest jeszcze Konfederacja i jej akolici, tacy jak Grzegorz Braun, czy Janusz Korwin Mikke. Ten pierwszy jest nie tylko prorosyjski, lecz chciałby się także podzielić Ukrainą z Rosją. Natomiast Korwin-Mikke, zapytany przez redaktora "Do Rzeczy" o Brauna, czy ten rozumie politykę zagraniczną, odpowiada uroczo: „kolega Braun jest na pewno lepiej zorientowany w polityce zagranicznej od Andrzeja Dudy, choćby dlatego, że ciężko być mniej zorientowanym w tej sprawie od prezydenta Dudy (....)".
No i jest jeszcze "prezent" jaki ktoś wysłał do wiadomości wszystkich w postaci słynnego już raportu na temat Karola Nawrockiego i jego gdańskiego środowiska, pełnego gangsterów i sutenerów. Pisowcy nieoficjalnie dają do zrozumienia, że to musiało wypłynąć z kręgów Konfederacji, żeby to Mentzen wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich. Ale w samym PiS-ie też nie brakuje podejrzanych, zwłaszcza tych, którzy woleliby Czarnka jako kandydata, licząc na to że Kaczyński Nawrockiego jeszcze zdąży odwołać. Ale nie wygląda na to. Kaczyński postawił va banque na tego, który sam o sobie twierdzi że ma "gen polskości", w przeciwieństwie do swoich konkurentów. Grunt to mieć dobrą opinię o sobie. Szczególnie w święta!
Komentarze obsługiwane przez CComment