Polowania na czarownice początek
Był poniedziałek 18 maja 1699 r. Do niewielkiej wsi Kołoząb, położonej nad rzeką Płonką, zjechał się sąd ławniczy płoński, któremu przewodniczył ówczesny podwójci płoński Antoni Przyborowski.
Obecność sądu wójtowskiego była w tym wypadku konieczna, ponieważ sprawa, którą w Kołoząbiu miano rozstrzygać, dotyczyła oskarżanie o czary, a te – dodajmy – były w Polsce do 1776 r. usankcjonowane karą śmierci. Jak wynika z ksiąg miejskich płońskich – które spłonęły w czasie powstania warszawskiego, ale szczęśliwie przed wojną zostały częściowo odpisane przez Zygmunta Lasockiego i znane nam są z jego publikacji z lat trzydziestych – oskarżenie wniesione przed sąd przez właścicielkę Kołoząbia, stolnikową zakroczymską Marcjannę z Kossobudzkich Lasocką, dotyczyło trzech kobiet posądzonych o kontakty z diabłem i godzenie na ludzkie życie. Były nimi Marianna Kazimierka (Kazimierzowa) oraz niejaka Adamkowa i Sobkowa. I choć tylko pierwsza z nich wyjawiła na torturach, że była na Łysej Górze i z diabłem obcowała, a po kolejnych torturach już nic nie była w stanie zeznać, to jednak sąd uznał za winne wszystkie oskarżone i nakazał spalić je na stosie, co też uczyniono, ściągnąwszy w związku z tym mistrza katowskiego Krystyna z Ciechanowa, który drwa pod stosem rozpalił.
Widać zapotrzebowanie na tego rodzaju niecodzienne widowiska było jednak znacznie większe, gdyż jeszcze w tym samym roku zapłonął stos w niedalekim Ćwiklinie, gdzie z oskarżenia dziedzica części tej wsi Stanisława Zakrzewskiego toczyła się sprawa przeciwko „złem niewiastom czarostwem porozumianem”, a mianowicie Mariannie Bartoszce Ordyncynie i Marynie Józwowej Głowackiej. Na torturach obie oskarżone do winy się nie przyznały. Niewiele to jednak dla płońskich sędziów znaczyło. Kiedy więc nie udała się próba odbicia ich w nocy przez Ćwiklińskich, właścicieli drugiej części wsi, sprawa przybrała dla oskarżonych niekorzystny obrót. Nazajutrz bowiem Stanisław Zakrzewski postawił przed sądem jako świadków kilku szlachetnie urodzonych sąsiadów, którzy zeznali na temat nocnego najazdu, a potem dwóch swoich poddanych – Kazimierza Karczmarza i Jana, zięcia Kołodziejów, którzy pod przysięgą potwierdzili winę oskarżonych kobiet. To wystarczyło, aby ława sędziowska pod przewodnictwem sławetnego podwójciego Przyborowskiego, jednego z czołowych przedstawicieli ówczesnej praworządności, skazała na śmierć obie oskarżone. Przy czym Józwowa miała być ścięta, a potem jej ciało rzucono na stos, natomiast Ordyncyna za „swój niecnotliwy występek” została spalona żywcem.
Skoro więc płonęły już stosy w Kołoząbiu i Ćwiklinie, to czemu nie miał mieć swego show ze stosami sam Płońsk ? Jak się okazało sprawą zajął się ówczesny burmistrz, Paweł Madziejewic, który jeszcze w tym samym 1699 roku, oskarżył przed miejscowym sądem dwie mleczarki, Mariannę i jej córkę Ewę, które rzekomo miały „oczarować” jego żonę Mariannę, i pewny wyroku, ściągnął do miasta mistrza katowskiego Jakuba z Płocka. A dodajmy, że nie były to tanie rzeczy. Za samo drzewo na stos wnoszący do sądu oskarżenie musiał wtedy płacić 10 złotych, a do tego jeszcze honorarium dla kata w wysokości 30 złotych, a więc kwotę jak na owe czasy wysoką i na pewno nie na każdą kiesę (dzisiejszą kieszeń). Choć oskarżone kobiety po trwających godzinę torturach – na tyle zezwalało ówczesne prawo – do niczego się nie przyznały, to jednak ich wytrwałość w męczarniach uznano za widomy znak „diabelskiej pomocy”. A po obciążających je zeznaniach żony burmistrza i jego samego, który wobec sądu zaprzysiągł: „Ja, Paweł, przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, Najświętszej Pannie Maryi i Wszystkim Świętym, że te białogłowy żonę moją oczarowały i diabłów nasłały, tak mi Panie Boże dopomóż i Wszyscy Święci, który też i mnie w Ostateczny Dzień Sądu sądzić będziesz”, zapadł wyrok skazujący. Obie kobiety zostały spalone. Zapewne już wkrótce płoński wymiar sprawiedliwości posłałby na stos kolejne białogłowy, ale – jak wynika z ksiąg, które miał jeszcze w swoim ręku Zygmunt Lasocki w 1933 r. – w kolejną sprawę o czarowstwo, tym razem z oskarżenia organisty Jakuba Sokołowskiego z Cieksyna, zamieszana była żona nowego burmistrza, sławetnego Szymona Dyckowica, i zarazem teściowa jednego z ławników, Andryskiewica, znanego w mieście „tropiciela” czarownic, który bił i ranił ludzi „po trzeźwemu i po pijanemu”, więc się sprawa szybko skończyła. I co ciekawe nie przed sądem, ale w kościele u ojców karmelitów, gdzie najpierw doszło do sprzeczki zamieszanych w tę sprawę patrycjuszek, i to podczas nabożeństwa, a potem doszło przed kościołem do zadymy między płońskimi samorządowcami a wspomnianym organistą Sokołowskim oraz jego zięciem, szlachetnym Stanisławem Modzelewskim. W mieście wybuchł skandal, a cała sprawa trafiła do ówczesnego starosty płockiego i płońskiego, Wojciecha Bogusławskiego, który nie wiadomo jak ją rozstrzygnął. Jednak gorączka w polowaniu na czarownice w samym Płońsku znacznie opadła, gdyż nawet miejscowe rodziny patrycjuszowskie, co grosza nie szczędziły – a niektórzy mówią, że do dziś nie szczędzą – na podkreślanie swego dostojeństwa i image’u, poczuły się niepewnie wobec czartowskich mocy.
Z kolei szlachta z okolic Płońska, która nie tylko, że miała wpływ na skład ławy wójtowskiej, ale także czuła się strażniczką ówczesnej praworządności, choć jej – zgodnie z przywilejami – zarzuty o czarowstwo nie dotykały, znalazła dla siebie jakby nowe powołanie. Nic więc dziwnego, że do podpłońskich wiosek coraz chętniej zapraszano na nadzwyczajne posiedzenia sąd wójtowski z Płońska i co coraz częściej płonęły tam stosy, bo jak się okazało, torturowane białogłowy posądzone o czary chętnie oskarżały o stosunki z diabłami inne kobiety. Niektóre miały ich nawet kilkudziesięciu na swych usługach, ale na razie tematu tego nie rozwijam, bo pasjonujące szczegóły, wydobyte z akt sądowych, zostawię na przyszły tydzień. Jednym słowem, psychoza zataczała więc coraz szersze kręgi, a stosów każdego roku przybywało, i to nie tylko ku pociesze miejscowej gawiedzi, już wtedy doświadczanej uciążliwościami wojny północnej i walki o koronę między Augustem Mocnym a Stanisławem Leszczyńskim, ale również i mistrzów rzemiosła katowskiego, którym interes się kręcił (ciekawe, że znani z przedsiębiorczości mieszczanie płońscy nie mieli własnego kata!), oraz obecnych na sądach gajowych szlachciców z terenu ziemi płockiej, ciechanowskiej, zakroczymskiej i wyszogrodzkiej, a nawet okolicznych plebanów, między innymi z Baboszewa, Gromadzyna czy Gumina.
Płonące stosy w Kucicach (1700), w Szymakach i Strachowie (1701), w Smardzewie (przed 1706) i w Woli Smardzewskiej (1706), w Szerominie (1708), we Wroninie, Wilamowicach i Arcelinie (1709), w Strużewie (1710), ponownie w Strachowie (1712), na których spłonęło razem kilkadziesiąt kobiet, najlepiej świadczą o skali ówczesnego polowania na czarownice. W samym Płońsku, po skandalu z 1699/1700 r., dopiero osiem lat później oskarżono o czary Barbarę Drozdakiewiczową, która jednak przysięgą sześciu świadków oczyściła się z tego zarzutu i stosu uniknęła. Natomiast zajście do którego doszło w 1708 r. na płońskim cmentarzu, gdzie miejscowy promotor bractwa różańcowego, ks. Jan Waśkiewicz, publicznie w czasie kazania pogrzebowego jednemu z radnych, ławnikowi Walentemu Urbańczykowi, co chętnie w sądach przeciwko czarownicom zasiadał, nie tylko, że zwymyślał słowami: „cóżeście za sędziowie, coście niewinne popalili białogłowy”, ale i „obił mu gębę” nim ten z cmentarza uciekł, położyło kres miejscowym polowaniom. Płońsk od 1708 r. z czarownictwa był już na trwałe wyzwolony. Ciągle jednak kwitły polowania na czarownice w okolicy, a zwłaszcza w słynnym, z samej nazwy groźnie brzmiącym, Strachowie, prawdziwej mekce północno-mazowieckich czarownic doby saskiej, którym chciałbym poświęcić mój kolejny felieton.
Komentarze obsługiwane przez CComment