Przybieżeli, czyli (swoista) powtórka
Pachniało ubranym rano drzewkiem, kompotem z suszu i potrawami. Przy nakrytym białym obrusem stole siedziało trzynaście osób, w tym troje domowników.
Trzy pokolenia, choć wiekiem cztery. Były rozmowy, przekomarzanie się, żarty, ale i chwile wzruszenia, gdy wspomniałam o symbolice dodatkowego nakrycia przy stole. Padły życzenia podczas dzielenia się opłatkiem, po wysłuchaniu fragmentu Ewangelii. Nastąpiło próbowanie potraw; każdy coś przygotował na wspólny stół. Rozbrzmiały kolędy, a podczas ich śpiewu połączyły się kobiece, męskie, młodzieńcze i dziecięce głosy.
Kilka godzin wcześniej. Mieszkanie pogrążone w ciszy, domownicy śpią, bo do późna trwała przedświąteczna krzątanina. Ciszę przerwał dźwięk budzika w telefonie, wyłączyłam go i odruchowo spojrzałam, czy ktoś nie dzwonił. Aż musiałam spojrzeć drugi raz, bo nie wierzyłam własnym oczom. Nieodebrane połączenie od siostry, kilka od mieszkającego w Czechach brata, do którego nie mogłam się ostatnie dwa dni dodzwonić. Na szczęście, moja zaspana wyobraźnia nie zdążyła podsunąć mi czarnego scenariusza. Oddzwoniłam. Brat poinformował mnie, że przyjeżdża, o czym wiedziałam, tylko nie miałam pewności, czy w Wigilię czy w pierwszy dzień świąt, i to nie sam, tylko ze swoją przyjaciółką, Czeszką o polskich korzeniach, i jej córką. „Gość w dom, Bóg w dom”, zaspany umysł podsunął mi przysłowie. Po czym odezwała się pragmatyczna część mojej natury z pytaniem, gdzie położę gości spać. Brat odpowiedział, że to najmniejszy problem i rozłączył się, bo musiał kupić bilety na pociąg. Siostra już wiedziała o niespodziance, zadeklarowała, że w razie potrzeby odbierze brata i dziewczyny z dworca w stolicy. Ostatecznie goście z Czech przyjechali prosto do Ciechanowa i stawili się u nas godzinę przed czasem. „Przybieżeli do Betlejem pasterze …”, rozbrzmiał za drzwiami męski głos. Goście zobaczyli panią domu, biegającą w dżinsach i bluzce, z włosem nieuczesanym, by ze wszystkim zdążyć. Pan domu również w stroju swobodnym krzątał się po mieszkaniu, a dziecię płci męskiej, właściwie młodzieniec, po ubraniu choinki, zaszyło się z kotem w swoim pokoju, by nie przeszkadzać. Przed czasem dotarł też drugi brat z naszym ojcem i swoją familią, później przyjechała siostra z rodziną. W mieszkaniu, liczącym niespełna pięćdziesiąt metrów kwadratowych z balkonem, zrobił się gwar i ruch, bo ktoś siadał do stołu, ktoś od niego wstawał, ktoś chciał podgrzać przywiezione potrawy, ktoś inny wyjść na balkon. Zamknęłam się w łazience, by w ekspresowym tempie przemienić się z Kopciuszka w panią domu w wersji wizytowej, po czym wyprasowałam moim mężczyznom koszule. Akademicki kwadrans spóźnienia i zasiedliśmy do stołu. Znalazły się i prezenty dla niezapowiedzianych gości. A mnie przypomniał się felieton sprzed trzech lat, gdy w czasie epidemii i obostrzeń opisałam spotkanie rodzinne, ale nierealne w tamtym czasie, z mojego snu. Teraz się ziściło. Nawet liczba osób się zgadzała, tylko zamiast wuja z Oslo przybył chłopak bratanicy, który dołączył do rodziny w ubiegłym roku. Wysłałam wujowi zdjęcia, a on wyraził żal, że oboje z żoną nie są z nami. Pośpiewaliśmy kolędy, a o północy kto chciał, udał się na Pasterkę. Dwa świąteczne dni spędziliśmy w sześcioro, co wymagało logistyki i cierpliwości, bo nie mamy osobnego pokoju gościnnego, tylko otwarty salon przylegający do kuchni. Z pozostałymi członkami rodziny rozmawialiśmy przez telefon.
Ktoś powiedział, że ważne, by w Boże Narodzenie w człowieku narodził się człowiek, żeby odezwało się człowieczeństwo. Ja i moja rodzina zdaliśmy test z rodzinności, gościnności, bliskości. Egzamin z człowieczeństwa. I to nie był sen.
Komentarze obsługiwane przez CComment