Skazana na…
Ta historia zaczęła się pod koniec listopada albo na początku grudnia. Pewna rodzina szukała mieszkania w jednym z naszych powiatowych miast. Lokale do wynajęcia przeważnie są dostępne od nowego roku albo od pierwszego września czy października.
A tu późna jesień, nietypowo i niekorzystnie, zarówno dla właściciela mieszkania, jak i dla osoby chcącej je wynająć. Szukanie ogłoszeń w prasie, choć wcześniej dawało efekt, wtedy nie dało. Żona i matka udała się na uczelnię (tu zawęża się liczba miast, gdzie dzieje się akcja) z myślą, że tam można znaleźć najwięcej ofert i nadzieją, iż jeszcze ktoś szuka najemców. Nadzieja nie okazała się płonna. Na lokatorów czekało dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką, na piętrze, skromnie, ale klasycznie urządzone, z ładną kolorystyką, klimatem i duszą. Rodzina przyjęła je z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z jego niedogrzaniem, bo w lokalu przez lata paliło się w piecu, potem miało zostać założone centralne (chyba założono je tylko w jednym pokoju, a może wcale, pamięć zaciera szczegóły), i wprowadziła się przed świętami. Gdy nowi domownicy zajrzeli na pawlacz, omal nie wysypały się z niego książki, głównie techniczne i żeglarskie, zeszyty, widokówki i czarno-białe zdjęcia. Na fotografiach powtarzała się twarz mężczyzny z wąsem. Żeglarza i harcerza, a właściwie harcmistrza. Nauczyciela i wychowawcy pokoleń uczniów i samych nauczycieli. Legendarnego organizatora żeglarstwa (tu liczba miast jeszcze bardziej się zawęża), pasjonującego się również fotografią, filmowaniem i rysunkiem. Twarz znana z portretu wiszącego na korytarzu jednej ze szkół. Twarz Jana Ruszkowskiego. Jak się okazało, to do niego i jego żony należało to mieszkanie, a odziedziczyli je córki i wnuki. Ogłoszenie na uczelni dał wnuk Bartłomiej, który wyróżniał się fryzurą (dredy ma do dziś), wspominał o siostrze o oryginalnym imieniu Delfina. Jak wnikliwy czytelnik zapewne się domyślił, rzecz się działa w mieście nad Narwią, w Pułtusku, a rodziną, która szukała mieszkania, była moja rodzina. Tak jak dobrze odnalazłam się w mieszkaniu po „Dziadku”, jak był nazywany Jan Ruszkowski, tak dobrze mi się współpracowało z kilkoma panami dyrektorami, a obecnie panią dyrektor (pierwszą kobietą pełniącą tę funkcję) oraz nauczycielami poznałam też poprzednich dyrektorów, w tym legendarnego Władysława Piotrowskiego, i zacne grono nauczycieli emerytów. Poza tym wielu moich znajomych, kolegów i koleżanek (w różnym wieku) czy przyjaciół to absolwenci Ruszkowskiego. Podczas zjazdów przez jedną czy drugą klasę jestem witana jak „swoja”. Do Ruszka, jak mówi młodzież, chodził nasz bratanek, a wcześniej dwóch braci mojego męża. Mąż, gdyby nie wybrał klasy matematyczno-fizycznej w Skardze, też pewnie by tam trafił. Poza tym nigdy się tak nie wytańczyłam na zjazdach, nawet mojego Krasiniaka, jak z absolwentami Ruszkowskiego. To nie koniec. Wieloletni fotoreporter „TC” Bolesław Prus, z którym jeździłam „w patrolu”, znał i cenił Ryszarda Staronia, świetnego fotografika, który uczył właśnie w pułtuskim ZSZ. Obecny współpracownik Tygodnika Zdzisław Smardzewski rozwijał swoje pasje, grał w orkiestrze, należał do harcerstwa, zaczął fotografować właśnie jako uczeń Ruszkowskiego, a dziś jako absolwent wspomina dawną kadrę z wdzięcznością, sympatią i szacunkiem. Tak się złożyło, że mój syn uzyskał patent żeglarski i żeglowanie stało się jego pasją jak „Dziadka” i jego uczniów. A mieszkanie? Nie było moim jedynym w Pułtusku. Z niego wraz z rodziną przeniosłam się do małego domku, który należał do brata byłego dyrektora Ruszkowskiego, nauczyciela i trenera.
I jak tu nie rzec: skazana na Ruszkowskiego, co zauważyła jedna z nauczycielek tej szkoły.
Komentarze obsługiwane przez CComment