Wygramy
W miniony weekend na 10 niemieckich stadionach, nie budowanych specjalnie na mistrzostwa Europy, bo nasi sąsiedzi odpowiednie obiekty sportowe na takie imprezy mają już od dawna, rozpoczęła się największa impreza piłkarska tej części świata – EURO 24.
Wśród 24 drużyn narodowych Starego Kontynentu znalazła się również Polska. Jak wiadomo, było z tym wiele kłopotu. W bezpośrednich kwalifikacjach szło nam jak po grudzie, mimo że przeciwnicy nie byli z najwyższej półki. W pierwszym terminie nie udało się zakwalifikować, a przypomnijmy, był to czas gdy sięgnęliśmy po trenera z ligi mistrzówi, niejakiego Fernando Santosa. Zupełnie niepotrzebnie. Gdy Portugalczyk szczęśliwie nas opuścił przed końcem eliminacji, a trenerem został rodzimy szkoleniowiec Michał Probierz, udało się nam ostatecznie wyszarpać w dwustopniowych barażach poważnie zagrożony awans do ME.
Nie wypadliśmy więc ostatecznie z piłkarskiej elity europejskiej, co odbudowało morale naszych piłkarzy, a nawet jakby podniosło ich umiejętności na boisku. Uwidoczniło się to wprawdzie dopiero w ostatniej chwili dwoma wygranymi sparingami, ale odrodziło nadzieje wśród kibiców.
Nadzieje? Na co? No przecież wiadomo. Najpierw na dobrą grę, potem na wyjście z grupy, na końcu – na dotarcie przynajmniej do ćwierćfinału. Po prostu - na dłuższy udział w europejskim piłkarskim święcie.
A swoja drogą, jak to dobrze, że nasza reprezentacja znalazła się w Niemczech, wyobrażacie sobie państwo z jakimi nastrojami przyszło by nam patrzeć na to widowisko bez udziału Polaków? Toć, to kompletnie zepsuty początek lata.
W dotychczasowej historii ME tylko raz udało się nam wtargnąć do przedsionka piłkarskiego salonu europejskiego. Było to w 2016 roku we Francji. Wtedy to, pod dowództwem trenera Adama Nawałki nasza reprezentacja wyszła z grupy wygrywając z Irlandią Północną 1:0, remisując z Niemcami 0:0, pokonując z Ukrainą 1:0. Polacy awansowali z drugiego miejsca z dorobkiem siedmiu punktów (Niemcy byli lepsi tylko dzięki bilansowi bramkowemu). Potem stoczyliśmy zacięty bój w 1/8 finału ze Szwajcarami (wygrany rzutami karnymi), a w ćwierćfinale trafiliśmy na Portugalczyków. Znów remis, i znów rzuty karne. Tym razem szczęśliwe dla drużyny Cristiana Ronaldo, która strzeliła o jednego karnego więcej. Ostatecznie to właśnie Portugalczycy pod wodzą tego samego Fernando Santosa wygrali mistrzostwa we Francji, pokonując w finale gospodarzy 1:0. A dlaczego nie możemy tego powtórzyć w Niemczech?
Nałogowy, naiwny, niepoprawny polski kibic… Nawet teraz, gdy los pograł z nami dość ostro i wrzucił naszą drużynę do grupy z Francją, Holandią i Austrią wierzymy, jedni w skrytości, drudzy otwarcie, że awans z grupy będzie naszym udziałem, że pokażemy na co nas stać.
I właśnie niedzielny mecz z Holandią miał dać pierwszą odpowiedź - co my tu robimy? Liczyliśmy na to, że piłkarze powalczą z Pomarańczowymi i utrudnią faworytowi życie. Tak też się stało. Trudno powiedzieć, że graliśmy jak równy z równym, bo statystyki meczu nie były zbyt korzystne dla Biało-Czerwonych, ale naprawdę nie było się czego wstydzić. Trener Probierz zaskoczył wyjściowym składem, w którym znalazł się tylko jeden napastnik, Adam Bukasa (strzał w dziesiątkę), a w drugiej linii tacy ofensywni pomocnicy, jak młody Kacper Urbański oraz szybki, nieustępliwy Taras Romańczuk.
Objęliśmy prowadzenie 1:0 w 16 minucie po główce Adama Buksy z rzutu rożnego, Holendrzy zdołali wprawdzie dość szybko doprowadzić do remisu, ale potem mimo że przeważali to do ostatnich minut nie byli pewni zwycięstwa. Ostatecznie wygrali 2:1, ale ni był to na pewno dla nich spacerek.
Ale Holandia to już przeszłość. W piątek czeka nas mecz prawdy z przeciwnikiem z naszej półki – Austrią.
- Na pewno się nie poddajemy. Wierzymy w to, że po tym meczu jeszcze bardziej scalimy się jako zespół. Że będziemy mocniejsi. Zostały dwa mecze fazy grupowej i zrobimy wszystko, by je wygrać - powiedział po meczy z Holendrami trener Probierz.
Wierzymy, wygracie – odpowiedział felietonista.
Komentarze obsługiwane przez CComment