Zimowe wariacje
„Kiedyś to były zimy” albo „kiedyś to były karnawały”, słyszę takie westchnięcia nie tylko osób starszych ode mnie, ale i rówieśników. Wiem, że to nie tyle tęsknota za siarczystym mrozem, śniegiem i wysokimi zaspami, co tęsknota za atrakcjami typu zjeżdżanie z górek czy kulig, ale nie ten z traktorem ciągnącym sanki, lecz ten z zaprzężonymi w konie saniami, do których też można było przyczepić sanki.
Kulig kojarzył się głównie z karnawałem, którego wspominanie to nie tyle wyraz tęsknoty za gwarem, tańcem, jedzeniem czy wręcz obżarstwem, co za byciem częścią wspólnoty, tworzenia relacji poprzez zabawę, śmiech, radość.
Służyły temu sanny przy dźwiękach muzyki i janczarów, a w każdym dworze na uczestników czekał obfity poczęstunek i salon przygotowany do tańca. Potem były to sanny do krewnych czy sąsiadów, już bez tańców, ale z ciepłym poczęstunkiem. Gdy nasze dzieci były małe, kulig zorganizowała koleżanka licealna mojego męża Hania ze swoim małżonkiem. Zamiast wizyt w znajomych domach odbyło się spotkanie w chacie w lesie, w której gospodarze podjęli gości bigosem i herbatą. Tradycyjne kuligi organizowali kilkanaście, a może i kilka lat temu także hodowcy koni. Zimy, kiedy śnieg krótko się utrzymuje, nie sprzyjają tego typu wydarzeniu. Za to niezależnie od aury za oknem można zorganizować bal. Dawne bale maskowe, zwane redutami, zapoczątkował w XVII wieku w Warszawie Włoch Salwador w prowadzonym przez siebie lokalu. W XVIII w. bale stały się obyczajem: urządzano je dla określonych sfer i grup zawodowych, zaś w kolejnym stuleciu, gdy dochód z nich przeznaczano na pomoc biednym, stały się oznaką filantropii. Niektórzy organizowali bale kostiumowe, przebierano się np. za bohaterów modnej powieści. Niezależnie czy maskowe, czy nie, rozpoczynano je polonezem, a kończono białym mazurem. Przy muzyce, tańcząc, bawili się i chłopi, przeważnie w karczmach. Balów i zabaw zaniechano w czasach żałoby narodowej, po klęskach powstań. Do tradycji wrócono w latach 20.-30. XX w., a potem po II wojnie światowej. Urządzano też często wieczorki taneczne: wystarczyło zwinąć dywan w salonie, posadzić kogoś potrafiącego grać do fortepianu i można było zaczynać. Nie wymagały one tylu przygotowań co bal. W XIX w. doszły tzw. herbaty, rodzaj rautów wydawanych popołudniu lub wieczorem, z symbolicznym poczęstunkiem, za to połączonych z mini koncertem czy recytacją poezji. Cieszyły się popularnością również amatorskie przedstawienia teatralne, szarady i żywe obrazy np. na podstawie dzieł malarskich. Pozostały bale, przede wszystkim studniówki, ale i te rozmaitych organizacji jak TMZC czy PCK. W balach maskowych i kostiumowych częściej uczestniczą przedszkolaki i uczniowie szkół podstawowych niż dorośli, ale zdarzają się one np. w ciechanowskim powiatowym domu kultury, o czym opowiadała mi znajoma malarka Ula. Ja akurat uczestniczyłam w takich imprezach w innym miejscu. Kiedyś najhuczniej obchodzono rozpoczynający się w tłusty czwartek ostatni tydzień karnawału, zwany „mięsopustem”, „ostatkami”, „kusakami”. Na ulice wychodziły korowody przebierańców, bakusów, którzy zaczepiali przechodniów, zaglądali do domów, domagając się datków lub słodkości. Nie brakowało pączków oraz chruścików czyli faworków. W tej tradycji miałam okazję także uczestniczyć i jako dziecko, i potem jako dorosła podczas Mazowieckich Zapustów.
Karnawał, zakończony dzień przed środą popielcową, działał terapeutycznie, umożliwiał „powrót do powagi życia”. Jeden z ambasadorów sułtana tureckiego Sulejmana Wspaniałego (1495-1566) miał mu przekazać, że „w pewnej porze roku chrześcijanie dostają wariacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele na głowy leczy takową”. Karnawał jeszcze trwa.
Komentarze obsługiwane przez CComment