ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Ebenezer Scrooge radzi Romanowskiemu

Święta różnie nam się kojarzą, czasem dobrze, czasem bajkowo, a czasem jako dni najgorsze z możliwych. Wszyscy chcielibyśmy w tym czasie być z bliskimi, nie zawsze to się udaje. Dlatego tradycyjnie już zostawiamy podczas Wigilii jedno miejsce puste dla kogoś bezdomnego, samotnego. Niekiedy to miejsce jest jednak realnie zajęte przez taką osobę...

Od kilku już lat z wielką przyjemnością zapraszam na Wigilię do mojego domu samotnika z Libanu, dalekiego kraju ogarniętego wojną od dziesięcioleci. Mój znajomy musiał przed nią uciekać przed laty, najpierw do Iraku, później do Grecji, żeby stamtąd dostać się do Kanady, gdzie skończył studia i przepracował 20 lat w korporacji. Wtedy spotkał miłość swojego życia, piękną Polkę i razem z nią przeprowadzili się do naszego kraju. Niestety, to małżeństwo nie przetrwało, różnice kulturowe i charakterologiczne były zbyt duże. Khalil, bo tak ma na imię mój znajomy, pozostał w Polsce, mieszka w Warszawie, teraz jest już starszym panem i Polska jest jego domem, innego nie ma. Ze swoją rozwiedzioną żoną nie ma kontaktu, gorzej że dorosłe już dwie córki także nie interesują się ojcem. Niewiele może im zaoferować w sensie dóbr materialnych. A jednak, mimo ósmego krzyżyka i ciągłych problemów z cukrzycą, wciąż jest otwarty na świat i chętny do cywilizowanej rozmowy. 

Na Bliskim Wschodzie znów wojna, od niego dowiaduję się jak ona naprawdę wygląda, bo Khalil nie tylko ją obserwuje w mediach, ale też jest w kontakcie ze swoją dalszą rodziną, która wciąż tam mieszka.

Mam dla niego wiele zrozumienia i empatii bo kiedyś sam dryfowałem po świecie i zdarzało się, że święta spędzałem samotnie. Raz, mieszkając w wielkiej zachodniej metropolii byłem tak zdesperowany tułaczym życiem, że wigilię zdecydowałem się spędzić… na dworcu kolejowym. I była to instynktownie doskonała decyzja, bo na tym ogromnym dworcu, opisywanym wiele razy w polskiej literaturze, spotkałem życzliwe dusze, podobnych jak ja outsiderów. Zgodnie z amerykańskim powiedzeniem - „misery likes company" (bieda lubi towarzystwo). 
Dziś, myśląc o świętach Bożego Narodzenia, wspominam tamten czas z niejaką nostalgią. Byłem młody, głupi....

Dla większości z nas święta to mistyczna atmosfera, rodzina, prezenty pod choinką. Dla mnie kojarzą się także z książkami. Niezależnie od takich czy innych prezentów, w moim domu, zawsze pod choinką musiały być książki. Najbardziej pamiętam te które opowiadały o świętach, na różne sposoby. Czasem zabawnie. Taką właśnie książką była na przykład powieść jednego z moich ulubionych amerykańskich pisarzy Johna Grishama, pod tytułem „Opuścić święta" ("skipping Christmas"). Czytałem ją w oryginale, polski tytuł dość niezgrabny, ale oddający fabułę. Starsze małżeństwo, corocznie organizujące rodzinne święta, pewnego razu decyduje się pominąć (to może lepsze słowo) ten zwyczaj, w sytuacji gdy ich dorosła córka przebywa na dłuższym stażu w Ameryce Południowej i już oświadczyła, że nie będzie jej na święta w domu. Starsi państwo mają dość tego wszystkiego co nam się źle kojarzy ze świętami, czyli zakupów, kolejek, sprzątania, przyrządzania niezliczonych potraw, zmartwień z nietrafionymi prezentami. Decydują, że tego roku wyskoczą sobie na super wakacje do ciepłych krajów, gdzieś na dalekie wyspy. Jakoż kupują nawet wczasy w biurze podróży na jakimś Galapagos. Wszyscy ich sąsiedzi oraz znajomi, którzy się o tym dowiadują mają im to za złe, chmurzą się, zrywają relacje. Jest tradycja, święta mają być domowe, rodzinne, trzeba jej się trzymać. Oni jednak, niezłomnie, trzymają się swojego scenariusza i są z siebie dumni. Marzą o dzikich plażach i świeżych owocach morza, o zwiedzaniu ruin starożytnych plemion, wędrówkach po skalistych zboczach przy dźwiękach spienionych wód. W przeddzień wyjazdu otrzymują pilny, nieoczekiwany telefon od córki, że zamierza jednak przyjechać do domu na święta i to nie sama, ale z narzeczonym, argentyńskim lekarzem, któremu obiecała że pokaże jak wyglądają prawdziwe święta w Ameryce. Cóż, nasi bohaterowie nie mogą ukochanej córce odmówić, zmieniają plany i błyskawicznie przygotowują święta, jak zawsze. Można by powiedzieć, święta last minute. Ale wszystko się oczywiście udaje, jest happy end, szafa gra. Czy można nie pamiętać takich świąt?

Wszyscy jednak najbardziej pamiętamy słynną „Opowieść wigilijną" Karola Dickensa, z 1843 roku. Opowieść, która odcisnęła piętno na każdym bez wyjątku pokoleniu. Dickens, niezrównany stylista ale też moralizator pierwszej wody zaprezentował w niej zło i dobro, mieszczące się w jednym człowieku, którym był niejaki Ebenezer Scrooge. To wielce mroczna, ponura postać, człowiek chciwy i zimny zarówno dla rodziny (głównie dla swojego siostrzeńca), jak i dla pracowników firmy handlowej, którą prowadzi samotnie po śmierci swojego partnera Marley'a. Mieszka także samotnie, któż chciałby dzielić życie z takim ponurakiem. Ci którzy u niego pracują, cierpią nędzę i marzną w zimie, bo nawet biura w którym pracują ten dusigrosz nie chce ogrzewać. Nie ma też mowy żeby dał jakiś datek na działalność dobroczynną, na biedne dzieci czy wdowy. Jest nielubiany, ale nic sobie z tego nie robi, bo nie interesują go inni ludzie, ma o nich jak najgorsze zdanie.


I oto któregoś dnia, a właściwie wieczoru, nawiedza go duch jego zmarłego partnera, później inne duchy, opowiadające o swojej straszliwej pokucie z tytułu prowadzenia bezdusznego życia. Scrooge ma jeszcze szansę, żeby dokonać metamorfozy, stać się dobrym człowiekiem i zasłużyć na lepsze życie po życiu...I oczywiście wykorzystuję tę szansę. Ku zadziwieniu otoczenia staje się dobrym człowiekiem, nie tyle z rozmysłu ile z przekonania. Dzięki temu wigilia jest dla wszystkich szczęśliwa.

Scrooge to postać literacka, fikcyjna, ale za to uniwersalna i mająca przed sobą przyszłość. Bo każdy z nas, tak jak Scrooge, może uwierzyć w to, że świat będzie lepszy tylko wtedy jeśli my sami będziemy lepsi. Jeśli tylko zaczniemy zmieniać świat od siebie… stanowić będziemy „ogniwo w potężniejszym od nas, mającym własne cele i szlaki łańcuchu istnienia, łańcuchu sensu", jak pisze Tomasz Stawiszyński w ostatniej swojej książce którą właśnie czytam, pt "Powrót fatum".

W naszym życiu publicznym, politycznym, jest wiele osób które mogłyby skorzystać z takiej rady przeistoczenia się z gorszości w lepszość, jakby to ujął Gombrowicz. A właściwie nawiązał do tego nie kto inny jak sam Jarosław Kaczyński, gdy w czasie jednej z ostatnich konferencji zapytano go o jego wpisy na platformie X. Gdy mu powiedziano, że Donald Tusk doradził aby zamieszczał raczej jeden wpis z sensem zamiast kilkunastu bez sensu... Kaczyński wypalił właśnie Gombrowiczem - "gorszość, lepszość". Ale Kaczyński szermował już wcześniej literackimi chwytami. Pamiętacie, jak „różni szatani byli tam czynni"? Wypowiedź z 2007 roku, to nawiązanie do Kornela Ujejskiego. Prezes PiS nie może się chyba zdecydować jakim duchom służy. Przebija przez niego „wyższa klasa", „klasa panów", „lepszy sort", czyli postawa paternalistyczna. Dla przeciwników politycznych ma tylko same złe słowa, bo to zdrajcy, lumpy, element animalny, zdradzieckie mordy, wrogowie. Popełnia grzech pychy, za który może się smażyć w piekle. Podobnie jego akolici.

Ostatnio wyróżnił się pośród nich Marcin Romanowski. Były wiceminister sprawiedliwości, oskarżony o zdefraudowanie dziesiątków milionów złotych z Funduszu Sprawiedliwości, przeznaczonego dla ofiar przestępstw. Te pieniądze były wydawane na cele wyborcze jego i kolegów partyjnych, albo przepalane w ustawianych konkursach. Ogółem ma 11 zarzutów. Twierdzi że jest niewinny, podobnie jak znakomita większość ludzi oskarżanych przez prokuraturę o cokolwiek. Inaczej jednak niż większość oskarżonych Romanowski chowa się, ucieka, wyłączył wszystkie urządzenia elektroniczne. Został wystawiony za nim list gończy. A ja sobie myślę, gdzie ten człowiek spędzi najbliższe święta? Czy nie będzie się czuł ścigany, zaszczuty? Na własne życzenie...

Jego koledzy partyjni usprawiedliwiają go całkowicie, twierdzą, że on tylko stosuje „obywatelskie nieposłuszeństwo". Kompletnie przeinaczają sens tego pojęcia. 

„Obywatelskie nieposłuszeństwo" (civil disobedience), bierze swój początek już w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, gdy w 1849 r. ukazuje się słynny esej autorstwa Henre'go Davida Thoreau. Do jego słów nawiążą później tacy giganci jak Lew Tołstoj, Mahatma Gandhi czy Martin Luther King. Ale obywatelskie nieposłuszeństwo polega na tym, że ktoś łamie istniejące prawo w przekonaniu, że jest ono niesprawiedliwe, jednocześnie podporządkowując się jego strażnikom (sądom, policji, etc). I tak np. Rosa Park, czarna kobieta, nie ustąpiła kiedyś miejsca w Alabamie białemu pasażerowi autobusu, pomimo tego, że było ono przeznaczone "tylko dla białych". Uważała że segregacja w Ameryce jest wbrew prawom naturalnym. Została zatrzymana i postawiona przed sądem, nie uciekała. Ten fakt, doprowadził jednak do dużych rozruchów, które rozlały się po kraju. Ostatecznie, segregacja została zniesiona oficjalnym wyrokiem Sądu Najwyższego w 1954 roku.

Czy machinacje Romanowskiego przypominają sytuację Rosy Park, albo ciemiężonych hindusów w Indiach? Nic z tych rzeczy. Jest żenujące, że parlamentarzyści PiS nie mają wstydu opowiadać kocopoły. Już lepiej byłoby, aby Romanowski w czasie świąt, podobno członek Opus Dei oraz Ordo Iuris, przeczytał sobie Dickensa i postanowił stanąć w prawdzie przed sądem. Jak pisał znany poeta „spisane będą czyny i rozmowy", niewinni nie muszą niczego się obawiać (tak przekonywał Ziobro). Jeżeli ktoś jest katolikiem, jak nasz poseł, powinien obawiać się tylko grzechu. A jeśli nie, niech mister Scrooge będzie dla niego natchnieniem. I dla nas wszystkich także. Albowiem nigdy nie jest za późno żeby zejść z drogi prowadzącej do zguby.

Komentarze obsługiwane przez CComment