Jaka prowincya tacy wybrańcy
Jak prowincya wybiera swoich przedstawicieli? To pytanie nurtuje nie tylko mnie, przy czym chodzi o wybór do ciała ponadpaństwowego. A nie ma zbyt wielu wzorów, aby się na nich oprzeć.
Odwołałem się „na chybił trafił” do Tygodnika Ilustrowanego, nr 2 z 1907 r., bo wtedy wybierano przedstawicieli ziem polskich do Dumy – chodzi o Dumę Państwową Imperium Rosyjskiego. Analogia z obecną sytuacją polityczną prawie żadna, ale było to na tyle ważne wydarzenie historyczne, że postanowiłem zgłębić, jaki oddźwięk miało w ówczesnej prasie.
Treść artykułów dotyczyła głównie rywalizacji między prawicą a lewicą, przy czym, jak twierdził pewien autor pisząc o ugrupowaniach nieprawicowych: „te ostatnie nie porozumiały się dotychczas o wytworzenie jakiejś ‘kontrkoncentracyi’, a P. P. S. nawet postanowiła bojkotować wybory do Dumy.” Tym niemniej, głosowano, a wśród kilkunastu wybranych przedstawicieli znaleźli się m.in. Roman Dmowski i Władysław Grabski. Podobnie było w innych zaborach, ale jeden z autorów – pisząc o wyborach do austriackiej Rady Państwa i podobnych problemach – mądrze stwierdził, że „najwięcej tracą nieobecni”.
Nie widząc, więc, znaczących analogii a tylko dość powierzchowne, postanowiłem podejść do tematu z innej strony, posiłkując się własnym doświadczeniem, choć nie z wyborów lecz właśnie z Brukseli. Był to początek lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w polityce działo się bardzo dużo, ale mnie interesowały raczej sprawy zawodowe, a w szczególności kontakty z profesjonalnymi organizacjami międzynarodowymi, od których mogłem sam bardzo wiele się nauczyć, ale też pozyskać dużo informacji dla pracodawcy, którym był Instytut Badań Jądrowych. Traf chciał, że jedna z tych organizacji spotykała się kilka razy do roku w Brukseli, w celu dokonania uzgodnień dotyczących różnego rodzaju norm na urządzenia komputerowe i oprogramowanie, a więc temat niesłychanie ważny. Pobyt był finansowany przez specjalny projekt przyjęty przez Komisję Europejską, tak, tę samą, która dziś kieruje Ursula von der Leyen, tylko działo się to kilkadziesiąt lat temu.
Pierwszy wyjazd do Brukseli był bardzo stresujący, bo byłem przybyszem z prowincyi, co wiązało się z niepełnym zrozumieniem reguł zachowania w tamtejszym środowisku – choć nie był to mój pierwszy pobyt w Europie Zachodniej. Nie wspomnę już o tym, że uzyskanie pozwolenia na wyjazd z Polski nie było takie oczywiste, bo mimo że miałem zaproszenie z deklaracją pokrycia kosztów pobytu w Brukseli przez organizatorów, a więc moja firma nie musiała się do tego dokładać, to każdy z szefów mógł to w dowolnej chwili zapisać na własne konto i pojechać sam. Miałem jednak atut w postaci czynnej znajomości języka angielskiego i doświadczenie we wcześniejszych dyskusjach na tego rodzaju posiedzeniach. Tak więc, mój pierwszy wyjazd do Brukseli został szybko przyklepany.
Problem jednak był w tym, że byłem przybyszem z prowincyi, który jechał na własny koszt, bo moje wydatki europejska biurokracja zwracała dopiero jakiś czas po powrocie. Nie będę tu pisał, jak tam dotarłem, gdzie spałem i co jadłem, bo chciałbym uniknąć rozgłosu, ale wspomnę o jednym ważnym – choć dość miałkim – zdarzeniu, które charakteryzuje polskiego przedstawiciela w tamtejszym środowisku. Otóż, na pierwsze posiedzenie, które miało się odbyć w okazałym budynku Komisji Europejskiej zjawiłem się dwie godziny przed czasem, gdyż chciałem się tam wykąpać, po nocy spędzonej w tzw. auberge de jeunesse czyli schronisku młodzieżowym, gdzie trzeba było płacić za wodę.
Z wejściem nie było trudności, bo ochrona miała moje nazwisko na liście uczestników. Po wejściu do budynku posunąłem prosto do łazienki, żeby najpierw dobrze się umyć, ale tu napotkałem zasadniczą trudność. Stanąłem przed umywalką i ani rusz nie umiem puścić wody. Jest kran wystający ze ściany, ale nie ma kurków ani żadnych przycisków do puszczania wody! Chwytam za ten kran próbując go przekręcić, wyciągnąć lub wcisnąć, bo pomyślałem, że może to być trik do puszczenia wody, ale bez skutku. Minęło może kilka minut mojego mocowania się z umywalką, gdy do łazienki wszedł jeden ze strażników, na co ja wyprostowałem się przed lustrem udając, że się czeszę, a on podszedł do umywalki obok, wcisnął nogą jeden z wystających kafelków w podłodze, i woda trysnęła strumieniem z kranu! Taka była konfrontacja prowincyi z brukselską metropolią.
Podaję to, co wyżej, tylko jako wstępną anegdotę, bo raczej nie o to w Brukseli chodzi. A chodzi wyłącznie o pieniądze. Już wtedy, kilkadziesiąt lat temu, zacząłem rozumieć, że ci urzędnicy, z którymi wtedy obcowałem (spotkania grup roboczych były w pełni profesjonalne, ale musiałem też przejść przez biurokrację, aby otrzymać zwrot kosztów), zajmują się wyłącznie przekładaniem papierów z biurka na biuro. Teraz jest to skomputeryzowane, więc biurka służą bardziej do podtrzymywania pudełek z elektroniką, ale wówczas stosy papierów i metody ich przetwarzania naprawdę raziły przybysza. Można się domyślać, że obecnie potęga biurokracji niepomiernie wzrosła, tyle tylko że może jej tak nie widać. Sądzę jednak, że nadal dokładnie po to wybieramy naszych brukselskich przedstawicieli, czy eurodeputowanych.
Naturalnie, jest jeszcze jeden aspekt tej brukselskiej historii, o czym nasi wybrani przedstawiciele milczą, ale wiedzą o tym doskonale dziennikarze. Są to finanse. Ja dostawałem tylko zwrot kosztów za trzy- lub czterodniowy pobyt. Miałem to szczęście, że czarnorynkowy przelicznik waluty, w której finansowano te posiedzenia, był na tyle wysoki, że pomagało mi to znacznie w utrzymaniu czteroosobowej rodziny w Polsce i nie musiałem wyjeżdżać „na saksy”, jak moi koledzy z instytutu. Z łatwością można ocenić, jakie to są sumy dzisiaj, nawet bez czarnorynkowego przelicznika, pobierane praktycznie tylko za równoważność ówczesnego przekładania papierów na biurku, bo w istocie nic innego tam się nie robi – ale nie będę nikomu zaglądał do portfela. Zajrzę jednak trochę do sumienia.
Jak się przyglądam osobom wybranym do Europarlamentu przez braci Polaków, to w oczy rzucają się nazwiska dwóch prawomocnie skazanych przestępców, obłąkańca zafiksowanego na niszczeniu symboli innych religii i Nikodema Dyzmy z Pcimia. Zapewne można znaleźć takich osobników więcej, ale poprzestanę na tej znakomitej „paczce”. Oni będą reprezentować Polskę w najważniejszej instytucji Europy. Są to wprost książkowe przykłady wielkiego rozsądku Polaków jako wyborców. Jest coś wspaniałego w tym, że nadszedł moment, w którym możemy się pochwalić przed światem naszym rozumem i naszymi przedstawicielami wcielającymi ten rozum w życie.
Myślę też, że przyjemnie by się z tymi ludźmi pracowało. Można by się od nich naprawdę wiele nauczyć, na przykład, jak się wyłgać z przestępstwa lub pokazać wała albo jak używać gaśnicy w parlamencie, jak zostać kacykiem i unikać stawiania się na prawomocne wezwania, że poprzestanę tylko na najbardziej oczywistych umiejętnościach. Gdyby się takich ludzi nie miało za wzory, jaki człowiek byłby durny! To, kogo wybieramy świadczy o nas samych, bo wybieramy ludzi podobnych do nas. Świadczy to o naszej mądrości, inteligencji i poczuciu odpowiedzialności za kraj. Sądząc po wynikach ostatniego głosowania, moja mała ojczyzna, powiat ciechanowski i jego mieszkańcy, mają w tym znakomity udział.
Komentarze obsługiwane przez CComment