ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Obozowi przyjaciele

Ks. Stefan Zielonka i Gustaw Morcinek wkrótce po wyzwoleniu obozu w Dachau

Kolejne „Dni Patrona Pułtuska” za nami. Może więc to dobra okazja, aby w przeddzień 80. rocznicy śmierci jednego z najbardziej znanych przed wojną pułtuszczan i więźnia Dachau, ks. Stefana Zielonki, przypomnieć historię jego obozowej przyjaźni z Gustawem Morcinkiem, niegdyś niezwykle popularnym, a dziś nieco zapomnianym pisarzem, który „Śląsk wprowadził do Polski, a Polskę przybliżył do Śląska”.

Ich obozowa przyjaźń była czymś wyjątkowym, nawet jak na wojenne warunki, krótka za życia, trwała po śmierci, silna emocjonalnie, męska, i do tego łącząca ludzi, którzy wywodzili się z jakby dwóch światów. Przyznam się, że kiedy pierwszy raz, zachęcony przez biskupa Andrzeja Suskiego, sięgnąłem po „Listy z mojego Rzymu”, czyli wspomnienia obozowe Morcinka, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Autor „Łyska z pokładu Idy”, którego kreśliłem sobie w wyobraźni jako typowego Gustlika, co to chcąc się przypodobać komunistom, złożył w 1953 r. w Sejmie PRL wniosek, aby przemianować Katowice na Stalinogród, i do tego – jak głosi jedna ze śląskich klechd – do końca życia pozostał agnostykiem, który ponoć przed śmiercią rozmawiał ze szpitalnym kapelanem o nawróceniu, ale już nie zdążył przyjąć ostatnich sakramentów, zupełnie nie pasował mi do obrazu autora tego, co odnalazłem w jego listach pisanych w Rzymie, krótko po uwolnienie z niemieckiej niewoli. Ten rzymski Morcinek przemawiał do mnie zupełnie inaczej niż ten ze szkolnych lektur, a do tego pisał o ludziach i miejscach, które dla każdego, kto na Mazowszu się urodził, są czymś wyjątkowym i na swój sposób niepowtarzalnym, zwłaszcza w perspektywie „wielkiego świata”. I tak właśnie odnalazłem na kartach rzymskich listów autorstwa, wielkiego przecież jeszcze wtedy, Morcinka, skromnego księżulka z Pułtuska, który w ostatnich latach swego życia spędzonych w obozie urósł w oczach wielu współtowarzyszy niewoli do rangi czołowego twórcy „renesansu”, odrodzenia religijnego w Dachau. Kim był ten „tytan wiary” i jego utalentowany literacko „malarz-ateusz”?

Zacznę od Gustawa Morcinka, bo był starszy, a zapewne jego biografia jest bardziej znana wielu Czytelnikom. Urodził się w 1891 r. w Karwinie na Śląsku Cieszyńskim w ubogiej rodzinie wozaka Józefa Morcinka. Jako jednoroczne dziecko stracił ojca, a mając 16 lat rozpoczął pracę w kopalni, gdzie poznał wielu kolegów, i to dzięki pieniądzom przez nich zebranym mógł trzy lata później rozpocząć naukę w Polskim Seminarium Nauczycielskim w Białej. W latach 1919-1935 był nauczycielem w szkole w Skoczowie, natomiast w latach 1936-1939 podróżował po Europie, przebywając we Francji, Italii, Austrii, Niemczech i Danii. Krótko przed wybuchem wojny powrócił do Polski i już w październiku 1939 r. został aresztowany przez Niemców pod zarzutem działalności na rzecz polskości i na szkodę narodu niemieckiego. Okres wojny spędził w obozach w Sachsenhausen i Dachau. Po wyzwoleniu pozostał na Zachodzie, a do Polski wrócił w 1946 r. i osiedlił się w Katowicach. W latach 1952-1956 był posłem na Sejm PRL, reprezentując Stronnictwo Demokratyczne. Zmarł w Krakowie w 1963 r. Spoczywa na cmentarzu w Cieszynie. Jego obozowy przyjaciel, ks. Stefan Zielonka, urodził się w 1908 r. w Płocku, w rodzinie szewca. Był pogrobowcem, gdyż jego ojciec zmarł zanim syn przyszedł na świat. Tak jak Gustaw Morcinek był wychowywany przez matkę, która dwoiła się i troiła, żeby wychować trzech synów. Był absolwentem płockiej Małachowianki i Niższego Seminarium Duchownego w Płocku. Po otrzymaniu święceń kapłańskich w 1935 r. pracował jako wikariusz i prefekt w Pułtusku. We wrześniu 1939 r. jako kapelan 13. Pułku Piechoty brał udział w bitwie pod Mławą oraz w obronie Modlina. Aresztowany w czasie akcji wymierzonej przeciw polskiej inteligencji, trafił do obozu w Działdowie, a następnie do obozu w Dachau, otrzymując numer 4800. Nie mieszkał w baraku księży (nr 28), ale w barach nr 8 i 10, pracując w fabryce zbrojeniowej, jako pisarz w komandzie malarzy. Kiedy w 1944/1945 r. wybuchła w obozie epidemia tyfusu zgłosił się na ochotnika jako ksiądz, który chodził z posługą kapłańską do baraków dla zarażonych. Po dwóch tygodniach sam się zaraził i zmarł 15 lutego 1945 r. Jego ciało spalono w krematorium. Podobnie, jak ks. Stefan Frelichowski, dziś błogosławiony, umierał w opinii człowieka świętego, co zresztą widać i we wspomnieniach Gustawa Morcinka. Ten największy z dwudziestowiecznych śląskich pisarzy tak wspominał swojego współtowarzysza niewoli:
„Mój przyjaciel, młody Stefan, był księdzem. Nazywał się Stefan Zielonka, lecz to nie jest istotne. Był młody i piękny. Kiedy na niego patrzyłem z boku, słuchając jego zapamiętałych dowodzeń, że jest Bóg, wtedy tak żywo przypominał mi Apollina Belwederskiego z muzeum watykańskiego, a jeszcze częściej świętego Jana Chrzciciela z obrazu Bronzino w Galerii Borghesów. I podobnie jak «Il Battista» Bronzina miał śliczne oczy i usta. Oczy jego były niebieskie, a w chwili zapalania się w dyskusji ciemniały, stawały się pełne ognia i one chyba najbardziej przekonywały o głoszonej prawdzie. Usta jego były miękkie, prawie dziewczęce i robiły wrażenie, że każde słowo z nich ulatujące musi posiadać kształt przesłonecznionego serca i smak miodu”. Pisarz wielokrotnie rozmawiał ze swoim przyjacielem wracając z pracy, czy wieczorami za barakiem, patrząc na kwiaty za drutami, niekiedy zaś w wolnych chwilach kucając na krawężniku czy stojąc w kręgu więźniów przy parkanie. Jak zapamiętał: „Ksiądz Stefan najpierw słuchał, nie wysuwał się na pierwszy plan. Niech inni gadają! I prałaty, i kanonicy, i doktorzy teologii, górnicy, kierownik szkoły, szofer. A kiedy zdawało się, że dyskusja już wyczerpana, rozpoczynał z miłością. Jego dowodzenia nie posiadały niczego z tamtych dowodzeń, które budzą zgrozę (…). Jego wywody były radosne, pełne słońca, ogromnie proste i tak bardzo przekonywające.”

Z licznych rozmów i obozowych przeżyć obu przyjaciół Gustaw Morcinek zapamiętał dwie namiętne miłości księdza Zielonki – do ukochanego Pułtuska, i do matki. Jak pisał: „Swój Pułtusk kochał ponad wszystko. (…) Często nam dowodził, że jego Pułtusk jest najpiękniejszym miastem na świecie, a ciemna Narew – to najpiękniejsza rzeka w Polsce. A tamta Księża Kępa na środku rzeki! Nie, takiej Księżej Kępy nie ma już nigdzie na całym świecie i gdy tylko wróci z obozu do matki w Pułtusku, to nazajutrz wsiada w pierwszą łódkę na brzegu i pożegluje do Księżej Kępy powyżej mostu. A tam położy się w trawie, będzie słuchał bełkotu Narwi, będzie słuchał krzyku ptaków i będzie rozmawiał z Bogiem. A wieczorem wróci do domu, gdzie go już matka będzie czekała”. I dalej: „Ksiądz Stefan często mówił o swojej matce. Powracał do niej w każdej rozmowie, czekał jej listu, radował się każdym jej słowem. Często usiłował przedstawić mi jej tęsknotę za nim i jej niewysłowioną radość, gdy pewnego dnia wróci po tylu latach do domu”.

Jednak ich marzenia o wolności i wspólne kroczenie ku poznaniu tajemnicy „Wielkiego Nieznanego” przerwała nagła śmierć, a właściwie ofiara, jaką młody kapłan złożył na kilka miesięcy przed wyzwoleniem obozu. Morcinek wspominał: „Potem pojawił się tyfus jeden i drugi. Tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Przynieśli go ze sobą ci nieszczęśliwi, których pędzono do nas z innych obozów, zagrożonych wojną. Przychodzili do naszego obozu ludzie-szkielety, ludzie głodni, wlokący się ostatnim wysiłkiem, zawszeni, robaczywi, zdziesiątkowani po drodze i znaczący swą Golgotę trupami swych współtowarzyszy. Współtowarzysze nie mogli już dotrzymywać kroku i esesmani strzelali do nich i butami spychali do rowów. Amerykanie przechodzili już Ren. Obóz liczył chwile wybawienia na miesiące, potem na tygodnie, a ludzie konali i konali. Ksiądz Stefan zgłosił się na ochotnika do chorych w lazarecie. Niech przynajmniej konają z Bożym słowem na ustach. Mijały ostatnie tygodnie, ludzie wciąż konali, Amerykanie byli coraz bliżej, a kominy krematorium dymiły już teraz dniami i nocami…” I właśnie wtedy nadeszła wiadomość o śmierci księdza Zielonki. Dla Gustlika była to bolesna nowina, ale patrząc na życie i śmierć swego przyjaciela, wyznał: „Mnożyła się religijność w obozie, odmienna od religijności ludzi na wolności, religijność głęboka, czasem prosta i naiwna, często zdobyta i utwierdzona długim rozumowaniem i mozolnym dociekaniem praw boskich. Zjawisku temu sprzyjała obecność księży polskich w obozie… Ten niezwykły renesans religijny w obozie sprawił, że człowiek już teraz mniej upadał na duchu, że patrzył z wiarą w nadchodzące zdarzenia, że zdobywał się na bohaterstwo”. Piękne i wzruszające świadectwo pisarza ze Śląska o jego przyjacielu z Pułtuska, który potrafił wyprowadzić go „z pokładu Idy”, i poprzez piękno kwiatów z esesmańskiego ogrodu zza obozowych drutów (tam – jak wspominał – rozpoczęła się ich pierwsza rozmowa o Bogu), skierował jego oczy ku gwiazdom, skąd po latach – już po śmierci Stalina – jego Ondraszek będzie słał „listy z nieba”. 

Komentarze obsługiwane przez CComment