O mazowieckich i śląskich bolączkach królewicza Karola Ferdynanda
Mówi się często, że co kraj, to obyczaj, podkreślając przy tym specyfikę różnych miejsc, które mają własną tradycję, kulturę i zwyczaje. I choć dziś, w epoce ponowoczesnej, jednym z coraz bardziej odczuwalnych w skutkach zjawisk jest daleko posunięta unifikacja kultury, to jednak całe szczęście nie brak jeszcze wokół nas takich krajów i miejsc, które przyciągają i fascynują swoim niepowtarzalnym klimatem.
Owe odmienności kulturowe oraz różne lokalne uwarunkowania bywały niekiedy poważnym wyznawaniem, czego doświadczył między innymi jeden z moich felietonowych bohaterów, o którym pisałem dwa tygodnie temu, książę Karol Ferdynand Waza (1613-1655). Będąc od 1625 r. biskupem wrocławskim, a od 1640 r. również biskupem płockim, rządził jednocześnie Kościołem na Śląsku, który podlegał władzy Habsburgów, i na Mazowszu, które jako część Korony Polskiej, podlegało władzy jego rodzonego brata, króla Jana Kazimierza Wazy. I choć królewicz Karol Ferdynand – według poufnych informacji słanych przez ówczesnego nuncjusza do Rzymu – nie był człowiekiem zbyt wysokich lotów i łatwego charakteru, ale powszechnie uchodził za zaradnego rządcę i człowieka autentycznie pobożnego. Nic więc dziwnego, że w obu podległych mu diecezjach zwołał synody diecezjalne – w Płocku (1643) i w Nysie (1653) – w czasie których debatowano nad najbardziej żywotnymi sprawami ówczesnego Kościoła i ogłoszono różne „naprawcze” uchwały. I to właśnie w owych uchwałach, czyli statutach synodalnych – jak się okazało pisanych pod redakcją tego samego prawnika, ks. Mateusza Jagodowicza, doktora obojga praw (rzymskiego i kanonicznego) – wiele kwestii było dość zbieżnych, ale wiele miało też swój specyficzny (regionalny) charakter. Dotyczyły one bowiem codziennych spraw Kościoła, które już wtedy inaczej wyglądały na Śląsku, a inaczej na Mazowszu, i podobnie – jak wyniki niedawnych wyborów parlamentarnych – wyraźnie różnicowały mieszkańców Śląska i mieszkańców Mazowsza. O kilku z nich chciałem dziś wspomnieć.
Pierwsza kwestia związana była ze specyfiką wyznaniową Mazowsza i Śląska w połowie XVII wieku. O ile bowiem diecezja płocka, po dających o sobie znać w minionym stuleciu wpływach luterańskich, a także żywych jeszcze wtedy kalwińskich sympatiach niektórych rodzin szlacheckich, była uważana w ówczesnej Rzeczpospolitej za niemal ultrakatolicką dzielnicę, o tyle diecezja wrocławska właśnie za rządów biskupich królewicza mocno doświadczyła skutków największej wojny religijnej tamtej epoki, czyli wojny trzydziestoletniej. W czasie jej trwania wojska protestanckie zniszczyły na Śląsku wiele kościołów katolickich, a jeszcze więcej zostało wtedy katolikom zabranych i zamienionych na zbory. Co prawda pokój westfalski z 1648 r. przyniósł kres działań zbrojnych, ale skutki społeczne tego dziejowego zamętu dawały o sobie znać jeszcze przez długie lata, natomiast ludność protestancka rosła ciągle w siłę. Do tego dochodził jeszcze jeden problem. Ówczesna diecezja wrocławska ciągle jeszcze podlegała formalnie jurysdykcji metropolity gnieźnieńskiego, ale jednak większość duchowieństwa i wiernych nie chciała mieć nic wspólnego z Polakami, a swego biskupa, syna polskiego króla, traktowała jako przysłowiowe zło konieczne, ale tylko chwilowe. Obie diecezja mocno różniła też kwestia żydowska. Na Śląsku – na skutek prześladowań i polityki poszczególnych władców – prawie wcale ludności żydowskiej nie było, natomiast w diecezji płockiej skupisk żydowskich ciągle przybywało. Musiał więc królewicz Karol Ferdynand zupełnie inaczej o tych sprawach stanowić w statutach płockich (1643) i nyskich (1653).
W uchwałach płockich upomniał diecezjan, aby nie mieszkali wspólnie z innowiercami, co godziło – jego zdaniem – w majestat Boga i podważało autorytet Kościoła. Zagroził karą ekskomuniki wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób sprzyjaliby heretykom, stawali w ich obronie oraz przyjmowali ich pod swój dach. Natomiast duchownym, w których parafiach działali dysydenci nakazał głoszenie kazań na temat szkodliwości heretyckich nowinek. Jeszcze bardziej zdecydowanie wypowiadał się w sprawach Żydów, zabraniając diecezjanom kontaktów z nimi i przybywania Izraelitów w domach chrześcijan, poza wyjątkiem podróży. Katolikom nie wolno było zatrzymywać się w domach żydowskich na noc, razem z nimi świętować, a także prowadzić handlu takimi produktami jak miód i wino. Wyznawcy religii mojżeszowej z kolei nie mogli zatrudniać u siebie chrześcijan na stałe, oddawać swych dzieci do karmienia chrześcijańskim mamkom, ani wykonywać prac w niedziele i święta kościelne, a zwłaszcza przymuszać do takich prac służących u nich katolików. Zaostrzając treść dawnych statutów diecezjalnych nakazał proboszczom, aby na terenach podległych ich jurysdykcji nie pozwalali na budowę synagog i urządzanie domów modlitwy. Z kolei w statutach ogłoszonych w Nysie, a dotyczących heretyków, ze względu „na liczne w diecezji wrogie sekty”, książę-biskup uczulał księży na konieczność ofiarnej i przykładnej pracy duszpasterskiej oraz nauczania prawd wiary nie tylko w kościołach, ale również wzywał ich, aby przy różnych okazjach odwiedzali innowierców w ich domach prywatnych i łagodnymi słowami zachęcali do powrotu do wiary ojców. Natomiast brak w tym statutach – znanych z uchwał płockich – przepisów dotyczących wiernych, którym grożono karą ekskomuniki za sprzyjanie heretykom. Nie ma tu również mowy o kontaktach z Żydami, o budowie synagog czy urządzaniu domów modlitwy, bo ten problem w realiach śląskich – w przeciwieństwie do Mazowsza – nie istniał.
Z kolei specyficzny dla Mazowsza jest statut płocki mówiący o egzorcystach i wędrownych duchownych. Biskup pisze w nim, że w diecezji płockiej pojawiło się wielu duchownych, którzy pod pozorem pobożności i cudowności wyłudzali od ludzi pieniądze, co doprowadziło do zgorszenia w parafiach, a przede wszystkim spowodowało zamęt w sercach i umysłach wierzących. Stąd potępił wszelkie „szarlatańskie” metody leczenia przez wspomnianych duchownych, łącznie z wysyłaniem przez nich ludzi do „wieszczych bab”, które leczyły za pomocą magicznych wezwań, częstokroć z nadużyciem imienia Bożego i znaku krzyża świętego, a także praktykowania egzorcyzmów nie zamieszczonych w „Rytuale rzymskim”. Odpowiedzialnymi za wykorzenienie tych niegodnych praktyk mieli być proboszczowie i kaznodzieje, którzy winni o tym mówić podczas kazań oraz informować wiernych o karach, jakie im groziły w wypadku wykonywania różnych praktyk magicznych lub korzystania z pomocy osób podejrzanych.
W statutach dla diecezji wrocławskiej biskup przestrzegał – podobnie jak w statutach płockich – przeciwko nadużywaniu sakramentaliów i ceremonii kościelnych. W jednym z nich znalazły się ciekawe przykłady obrzędów, które uznano za niegodne, a które związane były z lokalną (ludową) obrzędowością. Było to między innymi święcenie rzodkwi w środę popielcową, wydłużanie mensy ołtarzowej (blatu ołtarza) w Wielki Czwartek, aby przypominała bardziej stół z Ostatniej Wieczerzy, procesje wokół chrzcielnicy w Wielką Sobotę, wielkanocne pochody (przebierańców), imitowanie Wniebowstąpienia Pańskiego poprzez wciąganie na linie pod stron kościoła obrazu Chrystusa, a także objeżdżanie i święcenie pól. Ostatni z wymienionych obrzędów znany był również w diecezji płockiej i co ciekawe do dziś jest on w niektórych parafiach praktykowany, między innymi w okolicach Ciechanowa czy Mławy. Natomiast obecny biskup płocki Szymon Stułkowski, rodem z Wielkopolski – jak sam przyznał w jednym z radiowych wywiadów – chętnie wziąłby udział w takim „święceniu pól”, ale jeszcze żaden z księży proboszczów mu tego nie umożliwił. Jak widać ta ludowa forma przeżywania sacrum w codziennej pracy na roli okazała się na Mazowszu trwalsza niż na Śląsku czy w innych rejonach Polski, a uświęcona wiekami tradycja stała się trwałym elementem religijności mieszkańców północnego Mazowsza. I może dlatego warto czasami sięgnąć po stare łacińskie statuty sprzed wieków, żeby na nowo odkryć ten niepowtarzalny i często już zapomniany koloryt dawnego Mazowsza.
Komentarze obsługiwane przez CComment