Pobudzajmy apetyty
Jest taki stary angielski dowcip o gentlemanie, który po wielu latach wraca na wakacje do rodzinnej wsi w zachodniej Anglii i wchodzi do jedynego wiejskiego sklepu, w którym jest wszystko, typowe „szwarc, mydło i powidło”. Pyta sprzedawcę, czy dostanie gazetę? A ten na to, jaką chce gazetę, wczorajszą czy dzisiejszą? – „No jasne, że dzisiejszą.” – odpowiada gentleman. – „A, to niech pan przyjdzie jutro.”
Życie na prowincyi biegnie dużo wolniej, niż gdziekolwiek indziej. Jest telewizja, Internet, blisko autostrada, kolej i inne środki komunikacji, ale zasadniczo brak wielkomiejskiego pośpiechu i nietrudno spotkać kogoś bliskiego na spacerze z pieskiem czy na meczu piłki ręcznej. Niekiedy jednak ten brak przekłada się na pewien niedosyt i daje się we znaki, czasami bywając dość dotkliwy, jak na przykład w dziedzinie kultury. Trzeba dużego wysiłku i sporych środków, żeby na prowincyę sprowadzić znanych artystów, jak ostatnio w Ciechanowie Edyta Geppert czy Krzysztof Zanussi z Mają Komorowską. Są to wydarzenia znaczące i rozwijające intelektualnie, ale rozbudzają apetyt nie tylko na coś więcej lecz także na coś bardziej trwałego, żeby to się zdarzało częściej, nie tylko „od wielkiego dzwonu”.
Efekt jest taki, że żyjąc permanentnie na prowincyi wypada czasem wychylić nosa poza zamknięty krąg wydarzeń wewnętrznych, nawet rozwijających twórczo, i wybrać jakieś wydarzenie kulturalne na zewnątrz, ale nie z wycieczką autobusem zakładowym lecz indywidualnie, dostosowując imprezę do osobistych upodobań. Opowiem o dwóch swoich wycieczkach na koncerty ulubionych wykonawców, dość rzadko występujących publicznie.
Pierwszym z nich był Marek Dyjak. Z Dyjakiem zetknąłem się stosunkowo niedawno, bo w listopadzie 2012 r., kiedy organizowałem w Teatrze Polskim w Warszawie Salon Poezji pt. „Ginsberg contra Bukowski”. Udało się nam namówić go do czytania wierszy Allena Ginsberga, obok Kory, która czytała Bukowskiego. Od tamtej pory, recenzując po drodze jego książkę, wywiad-rzekę, „Polizany przez Boga” (Warszawa, 2014, recenzja w Tygodniku Ilustrowanym, 27 stycznia 2015), śledzę uważnie rozwój jego kariery i skwapliwie odnotowuję nowe nagrania i płyty. Do najważniejszych utworów w wykonaniu Dyjaka należy niewątpliwie „Ta ostatnia niedziela” Jerzego Petersburskiego (tekst: Zenon Friedwald). Wykonywali ją m.in. Mieczysław Fogg, Krzysztof Krawczyk, Piotr Fronczewski, a nawet – uwaga! – Kora. Ale Dyjak swoim zachrypniętym głosem jako jedyny przydaje tej piosence swoistego smaku, jak z przedmieścia. I śpiewa ten kawałek tylko na bis. Tym niemniej, naprawdę warto czekać na to choćby i dwie godziny pełnego koncertu.
Śpiewanie Marka Dyjaka konsumowaliśmy w tym roku dwa razy. Najpierw, 12 maja w łódzkim pubie Keja (http://www.keja.art.pl/), gdzie – Uwaga! – 21 listopada śpiewają Wojtek Gęsicki i Marta Sosnowska, a tydzień później Tolek Muracki. Atmosfera ściśle klubowa, zakamarki, ograniczona liczba stolików, akustyka studyjna, słowem – całkowicie niszowo. Tym, na co zawsze czekam, jest jego największy przebój „Złota ryba”. Refren można powtarzać niemal bez końca, tak wyraziście i poetycko odzwierciedla pewien stan psychiczny, często zwany depresją:
Masz do skrzydeł
Przywiązaną złotą rybę
Jeśli ty odfruniesz
Serce jej przestanie bić
Słuchaj, ptaku
W klatce nie jest ci najgorzej
Źle jest wtedy
Kiedy nie chce się już żyć
Drugi koncert Dyjaka, którego nie mogłem przepuścić, to koncert finałowy 60. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, 20 października, gdzie był gościem specjalnym, zresztą ze swoimi przyjaciółmi – innymi wykonawcami. Jego związek z tym festiwalem bierze się stąd, że sam był laureatem II nagrody w 1995 roku. Ten rok był dla Dyjaka wyjątkowy, bo zdobył też główną nagrodę na studenckim festiwalu FAMA, w Świnoujściu, gdzie w skrócie tak go przedstawiano: „Drze się jak potępieniec!” Tym razem, prawdziwą bombą było dla mnie jego wykonanie utworu Zygmunta Białostockiego „Rebeka”, mimo że nie pierwszy raz słyszałem, jak śpiewał to Dyjak. Miałem ten utwór świeżo w pamięci, po płońskim koncercie Izabeli Szafrańskiej na Festiwalu Kultury Żydowskiej 19 października, a więc dzień wcześniej. I tu refren, zwyczajnie wyciska z oczu łzy (słowa: Andrzej Włast):
O mój ty wymarzony
O mój ty wytęskniony
Nie wiesz o tem przecież ty
Że w małem miasteczku za tobą ktoś
Wypłakał z oczu łzy
Że biedna Rebeka
W zamyśleniu czeka
Aż przyjedziesz po nią sam
I zabierzesz ją jako żonę swą
Hen, do pałacu bram
Drugą artystką była Natalia Sikora. Zetknąłem się z nią po raz pierwszy, podobnie jak z Dyjakiem, także w listopadzie 2012 roku, kiedy w Teatrze Polskim na Scenie Kameralnej dała popis interpretacyjny w spektaklu muzycznym „Natalia Sikora śpiewa Norwida”. To naprawdę szczytowe osiągnięcie w poezji śpiewanej. Norwida trudno recytować, a co dopiero interpretować śpiewając. Byłem zresztą na tym popisie kilka razy. Po odejściu z teatru, Sikora udzielała się trochę mniej, i jakby zginęła z horyzontu, ale udało mi się ją kiedyś wyśledzić na benefisie Bogdana Loebla (60-lecie twórczości), gdzie wcieliła się w Mirę Kubasińską i śpiewała piosenki Breakoutu, czego można szczegółowo posłuchać na platformie YouTube (jak zresztą prawie wszystkich innych utworów, o których tu piszę).
Sikora jest również dobrze znana ze swoich interpretacji piosenek Janis Joplin, jak choćby „Mercedes Benz” lub „Cry Baby”. To prawdziwe szczęście trafić na jej koncert i dostać bilety. Nigdy mi się to nie udawało, jak koncertowała choćby z piosenkami Edith Piaf w spektaklu „Piękny nieczuły” w warszawskim teatrze Polonia. Ale tym razem miałem szczęście trafić na jej koncert w Białymstoku, w dość kultowym miejscu zwanym „Nie Teatr”. Norwid, Joplin, Piaf, to już historia, teraz Sikora śpiewa piosenki Ewy Demarczyk, z którą czuje – jak twierdzi – wyraźne duchowe pokrewieństwo. Akompaniuje jej grupa Tango Attack, a nazywa się to „Czarne Anioły”, tak jak piosenka do tekstu Wiesława Dymnego. Co jeszcze? A wszystko, co pamiętamy, jest i „Karuzela z madonnami” do słów Mirona Białoszewskiego, jest i „Grande Valse Brillante” oraz „Tomaszów” Juliana Tuwima, jest też utwór do słów Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Na moście w Avignon”, jest też „Skrzypek Hercowicz” Osipa Mandelsztama i – niespodziewanie, co dla mnie jest prawdziwą sensacją, znowu „Rebeka”! Tak, śpiewała to Demarczyk, a Sikora dodaje własną, niezwykle przejmującą interpretację.
No cóż, polecam każdemu, żeby wybrał swojego ulubionego wykonawcę albo spektakl i wytknął gdzieś głowę z naszej prowincyi na dzień lub dwa, choćby tylko po to, żeby wrócić z ciekawymi wrażeniami i wymagać potem od lokalnych organizatorów kultury, aby z większym animuszem próbowali zmniejszyć nasz dystans do pierwszej ligi.
Komentarze obsługiwane przez CComment