Bukiet róż, czyli (babie) plany
Plany snuły się różne niczym babie lato gdzieniegdzie pozostałe. Chciałoby się jechać w miejsca już widziane, a jest tak dużo miejsc, w których się nie było.
Odwiedzić miejsca blisko domu czy wyruszyć na drugi koniec kraju? Czy kierować się własnym gustem, czy niekoniecznie? Wyjawić plany czy trzymać je w sekrecie? Przygotować niespodziankę czy wspólnie wyjazd zaplanować? Romantyczne nuty wkradły się do rozważań, ale pragmatyczna część natury przypomniała: tylko dwa dni wolne, dzień wcześniej nie da się wyjechać, bo druga połowa wraca późno do domu, duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe, bo choroba jeszcze organizmu nie opuściła, w pracy wydarzenie goni wydarzenie i wydarzeniem pogania, a finanse, przemilczmy ten temat, bo podobno dżentelmeni i damy o nich nie rozmawiają.
Przełożone plany, jak przypuszczałam, uradowały mojego małżonka, który jest domatorem z natury, a ma niewiele czasu na odpoczynek i pomieszkanie we własnym domu. Pamiętał i już z rana wręczył mi bukiet pięknych czerwonych róż. Ale to nie był koniec niespodzianek. Mężczyzna mojego życia przypomniał sobie, że dawno nie robił pizzy (jak się doliczyliśmy: lat kilkanaście), więc zapragnął ją przygotować, co mnie, nieperfekcyjną panią domu, nie pasjonującą się kulinariami, acz obiady gotującą, ucieszyło. Radość nam obojgu sprawiło dziecię płci męskiej, które na chatę ściągnęło, mimo że dopiero co rok żakowski się rozpoczął (rok temu to my syna nawiedziliśmy). I tak we troje w towarzystwie kotki i rybek spędziliśmy dzień cały: rozmawiając, celebrując posiłki, czytając (każdy co innego), a wieczorem oglądając wspólnie film. Problemy rozwiązywaliśmy na bieżąco. Umieszczone na stole, by cieszyły oko, róże przeważyły, wazon się przewrócił, a woda zalała laptop. Jakby nie było mało awarii, zlew się zapchał, a spod niego zaczęła ciec woda, co przypomniało mężowi o pralce, która nie odwirowuje. Laptop, trzymany w żwirku silikonowym i suszony starą suszarką (nowszy model zabrał syn), działa, acz klawiatura, niestety, nie. Mąż odkręcił kolanko czy inną stopę oraz odetkał zlew, usuwając przyczynę małej awarii, a dwa dni później naprawił pralkę, zresztą już drugi raz. Powiedział, że trzeci może się nie udać, bo wytrzymałość materiału ma swoje granice. Długie łodygi róż zamierzał przyciąć, ale poprosiłam, by tego nie robił, i ustawiliśmy kwiaty w wazonie na podłodze, przywiązując dyskretnie do biurka, by zapobiec kolejnemu ich przewróceniu. To zdarzenie uświadomiło mi, że choć mamy i szklaną wazę, i dzbanek, i inne tego typu naczynia, nie posiadamy wysokiego flakonu. Mimo perypetii, mąż był zadowolony i w niedzielny wieczór podziękował mi, że namówiłam go do tego, by w sobotę nie pracował oraz za to, że nigdzie go nie wyciągnęłam. Odpoczął, pospał dłużej, poczuł się panem swojego domu (ach, te awarie), nacieszył familią, trochę powspominał.
Wróciły obrazy z uroczystości: i tej dwadzieścia osiem lat temu w kościele akademickim św. Anny w Warszawie, kiedy złożyliśmy przed Bogiem i ludźmi przyrzeczenie małżeńskie, i tej trzy lata temu w kościele farnym w mojej rodzinnej parafii św. Józefa w Ciechanowie, kiedy z okazji srebrnej rocznicy je odnowiliśmy. Za każdym razem mąż wyniósł mnie na rękach z kościoła, wprawiając mnie i gości w zdumienie. Ta sztuka, by mu się pewnie teraz nie udała, bo kobiece kształty małżonki są zbyt kobiece. Wspomnienia te i inne nie przysłoniły nam dnia, stały się miłym dodatkiem do spędzonego razem czasu: bez pośpiechu, planu i punktów do zrealizowania, za to ze spokojem, wdzięcznością za wspólne życie, śmiechem z sytuacji, radością z tego co oczywiste, a zapominane w codzienności, która potrafi zaskoczyć. I tak weszliśmy z nadzieją w przybliżający nas do koralowych godów kolejny małżeński rok.
Komentarze obsługiwane przez CComment