Wracając na prowincyę zazwyczaj odczuwa się pewną nostalgię i wewnętrzne zadowolenie, że te same domy i ulice jeszcze stoją i istnieją, te same instytucje nadal funkcjonują i ci sami ludzie wciąż przechadzają się za swoimi pieskami po parku i ze swoimi dziećmi po deptaku. Ale ta radość jest krótkotrwała, bo szybko dopatrujemy się porównania z miejscem, skąd przybyliśmy.
Pierwszą rzeczą, która uderza w oczy w sposób negatywny, jest transport. Nie mówię tu o problemach ogólnopolskich, jak opóźniające się pociągi, bilety sprzedane na nieistniejące miejsca, czy zatkane – wskutek robót drogowych – arterie komunikacyjne, bo te wszyscy dobrze znamy. Myślę o sprawach bardziej lokalnych. A lokalne są autobusy, samochody, rowery, ulice, parkingi, przejścia dla pieszych i wiele innych elementów służących naszemu przemieszczaniu się. Weźmy za przykład lokalną komunikację autobusową. Działa ona na ogół bardzo sprawnie, ale w oczy rzuca się kilka porównań. Najważniejsze jest to, że nasze autobusy nie tyle się spóźniają, ale lubią odjeżdżać z przystanku za wcześnie, nawet dwie minuty. To mnie spotkało kilka razy – dla ciekawych mam daty i godziny oraz numery autobusów. Muszę też powiedzieć o przystankach coś, na co czytelnikowi otworzą się oczy ze zdumienia, czego ja chcę? Otóż, w każdym cywilizowany kraju, w jakim byłem, jeśli nikt nie czeka na przystanku, to autobus mimo wszystko zatrzymuje się, otwiera oboje drzwi, upewnia się że nikt nie wsiada ani nie wysiada, zamyka drzwi i odjeżdża. Ale to w cywilizowanym kraju – w Cywilizowanym Polskim Kraju tak nie jest, bo wtedy kierowca dodaje gazu i podąża do następnego przystanku.
Z przystankami autobusowymi wiąże się też inna typowo polska przypadłość. Służą one jako chwilowe miejsca postojowe dla samochodów osobowych. Kilka razy doświadczyłem, że pojazd staje na przystanku autobusowym i czeka. Może czekać na przykład na to, aby kierowca lub jego pasażer wskoczył na chwilę do „Żabki” po hamburgera lub po napój, może spokojnie czekać na kolegę lub członka rodziny, który pojawia się po dziesięciu minutach zadowolony, że nie musi się tłuc po jakichś wybojach. Jasne, że sam tu nie jestem bez winy. W czasach kiedy ponosiła mnie fantazja, zatrzymałem się maluchem na lewym pasie przy sygnalizacji na ul. 17-go Stycznia przy Warszawskiej, włączyłem światła awaryjne, przeszedłem spokojnie po pasach do kwiaciarni „Goździk”, kupiłem bukiet róż, wróciłem i odjechałem. Wcale się tym nie chwalę, tylko przedstawiam przykład bezsensownej nonszalancji. Po prostu, myślałem wtedy, że na prowincyi tak można.
Na ogół, transport dotyczy wygody w przemieszczaniu, ale nie zawsze korzystamy z pojazdów, często chodzimy pieszo, aby dotrzeć do celu a czasami po prostu na spacer. I tu można poczynić kilka ciekawych obserwacji, jak to się odbywa na prowincyi. Akurat mam świetny przykład, tzw. kładka, tj. przejście nad Łydynią od ul. Kopernika i alejka obok kanałku do ul. Tatarskiej. Alejce zdecydowanie należał się remont, tzn. nowa nawierzchnia, więc wreszcie zdecydowano się to zrobić, ale trzeba było zamknąć przejście przez kładkę. Postawiono typową barierkę ze znakiem „zakaz ruchu pieszych”. Ta droga jest uczęszczana przez pieszych i rowerzystów, więc dla użytkowników powstała spora niewygoda. Normalny człowiek może trochę pomstować na niewygodę, ale to przeboleje i dostosuje się do zasad, znajdując chwilowo alternatywną drogę do ul. Tatarskiej do czasu, aż odremontowana alejka zostanie oddana do użytku. Ale prowincya – nie. Zaraz na drugi dzień po postawieniu, barierkę przewrócono a znak przestawiono i – jakby nigdy nic – alejkę ponownie objęto w posiadanie, droga została otwarta. Zabawa w kotka i myszkę trwała kilka tygodni, co parę dni barierkę stawiano na nowo, na drugi dzień ją przewracano, ślady opon rowerowych i butów stawały się coraz wyraźniejsze, potem barierka pojawiała się trochę wzmocniona, znak stawiano ponownie, ale to nie przeszkadzało, żeby ktoś je znowu prewrócił, i tak dalej.
Jasne, że dla wykonawcy ruch pieszych i rowerów po alejce podczas robót musi być sporym utrapieniem. Wreszcie, ktoś poszedł po rozum do głowy i stawiając przewróconą barierkę po raz n-ty przycisnął ją do podłoża paletą płyt chodnikowych. Taka paleta z płytami może ważyć nawet kilkaset kilogramów, więc rower jej nie odciągnie. I barierka stoi. Chciałbym wierzyć, że to wszystko to taka sobie prowincya, bo ludzie nie są nauczeni, jak się zachować, ale myślę że to jest coś o wiele więcej, to chamstwo. Z przyjemnością wydałbym etykietkę z napisem „Chamstwo” tym z nas, którzy tę barierkę przewracali lub tylko odsuwali, żeby przejść lub przejechać przez alejkę. I co z tego, że nie ma ona nawierzchni, czy to jest jakieś utrudnienie? Nie! A bo to raz chodziło się po polu lub po łące boso, często przez kałuże i błoto, jak trzeba było dość do miasta lub do sąsiada? W dużym stopniu mamy to we krwi.
Wracam z obserwacji alejki i kładki ulicą Kopernika i z rozrzewnieniem spoglądam na boisko przy Zespole Szkół Technicznych. Łezka kręci mi się w oku, bo w latach mojej młodości, by nie powiedzieć – dzieciństwa, właśnie na tym boisku, kiedy przylegało ono do mieszczącego się tam wówczas Liceum Ogólnokształcącego nr 4, tzw. Krasiniaka, uczyłem się grać w koszykówkę, skakałem w dal, biegałem „na okrążenia” ćwicząc wytrzymałość, i po lekcjach przychodziłem, żeby zagrać w palanta, nie będąc nawet jeszcze uczniem szkoły średniej. Ten sam teren wygląda teraz zupełnie inaczej, większość powierzchni zabudowano, ale niewielką część zostawiono i stworzono na niej dość małe, ale wspaniałe, boisko ze sztuczną nawierzchnią, gdzie można pograć w koszykówkę, piłkę nożną lub ręczną, a zapewne i w siatkówkę. I co się tam dzieje?
Dzieje się tam dokładnie to, co za moich czasów, tylko przesunięte o kilkadziesiąt lat do przodu. Szczególnie w wakacje, przychodzi tu młodzież wszystkich kategorii wiekowych, myślę że od ośmiolatków do trzynasto- może czternastolatków, i rzuca piłkę do kosza lub kopie ją albo też rzuca do bramki. Zarówno chłopcy jak i dziewczęta. To jest coś wspaniałego, taka samoistna organizacja czasu na sportowo. Osobiście, chciałbym pochylić czoła przed administratorami tego obiektu, że umożliwiają młodzieży takie nienadzorowane gry i zabawy. Bardzo to cenne w czasach, kiedy nie ma sposobu, żeby młodych ludzi oderwać od telefonów komórkowych.
Jest tylko jeden problem. Boisko jest pięknie i szczelnie ogrodzone, z wysoką siatką od ulicy, na wypadek, gdyby wysoko rzucona lub kopnięta piłka kierowała się na sąsiadującą jezdnię. Do wejścia służy – wyglądająca na zawsze otwartą – furtka, która jest umieszczona od strony szkoły, nie od ulicy. I to stanowiło dla młodych ludzi problem. Po co iść do furtki, żeby się dostać na boisko, jak można zrobić dziurę w siatce od strony ulicy i w ten sposób zaoszczędzić sobie parę kroków na dojście do furtki? Nie wiem, jak to nazwać? Bezmyślność, chuligaństwo, czy jeszcze jakoś inaczej? Ale powiązując ten incydent z problemem kładki, sądzę że to po prostu kretynizm. Ci młodzi ludzie, którzy dzisiaj przecięli siatkę i zniszczyli wspaniały obiekt, za dziesięć lub piętnaście lat będą rozwalać barierę zamykającą alejkę od kładki przy następnym remoncie nawierzchni.
Brawo obywatele Ciechanowa! Myślałem, że wkrótce będzie można wystąpić o odklejenie nam etykiety prowincyi, ale teraz widzę, że tego jeszcze długo zrobić się nie da. Nie wiem, zresztą, czy słowo prowincya jest tu odpowiednie, może bardziej adekwatnie byłoby powiedzieć wprost, ciemnota.